Pierwsza część trylogii autorstwa Mii Marlowe pod tytułem „Dotyk złodziejki” zaintrygował mnie tajemniczym tytułem, ciekawą okładką, a przede wszystkim obiecującym opisem. Nie mogłam się doczekać kiedy książka znajdzie się w moich spragnionych dłoniach.
Już po przeczytaniu początkowych słów rozpoczynających dzieło Mii Marlowe czułam, że to jest coś idealnego dla mnie! Dziewiętnasty wiek? Księstwo indyjskie? Poszukiwanie czerwonego diamentu skradzionego z tamtejszej świątyni? A do tego zmysłowe igraszki łóżkowe nawiązujące do najsłynniejszej Księgi Miłości jaką jest Kamasutra? Czego mogłabym chcieć więcej? Tylko jednego – żeby moje oczekiwania nie skończyły się tak szybko jak się rozpoczęły...
Kiedy kurtyzana nauczała sztuki miłosnej Quinna byłam całkowicie pewna, że autorka zapewni mi przez całą podróż przez Anglię, Francję i Niemcy niesamowicie zmysłowe i fascynujące zbliżenia. Nastawiałam się na poznanie mnóstwa interesujących ciekawostek, jakim mogłaby podzielić się Padma z Quinnem. Ale jednak nie... wszystkie późniejsze zbliżenia porucznika z Lady Violą były zwykle, ostre, najczęściej pozbawione jakiekolwiek delikatności czy subtelności.
Do tego nie czułam ani przez chwilę jakiekolwiek więzi z bohaterami, pomijając Sandźaj, który zdobył moją bezgraniczną sympatię. Mądry i inteligenty, nieufny choć pełen nadziei. A przede wszystkim skromny mimo losu jaki go spotkał. Tego nie można byłoby powiedzieć o Violi, czyli Złodzieju z Myfair, która wolała kraść niż zniżyć się trochę, aby znaleźć normalną pracę. No bo jak... hrabianka, zubożała bo zubożała, miała stać się guwernantką czy sklepową? Rozumiem, nie z jej winy straciła to co powinno do niej należeć. Nie jej wina, że nie urodziła się mężczyzną. Ale mimo wszystko nie do końca pochwalałam jej zachowanie. A chwilami wręcz mnie irytowała.
A Quinn... oczywiście jak to przystało na głównego bohatera takiego erotyka jest przystojny, umięśniony, szarmancki choć trochę nieokrzesany... Lecz jeszcze trochę, a stałby się tak apodyktyczny i nadopiekuńczy jak Grey z Crossem razem wzięci. A tego bym już chyba nie przebolała.
Były w „Dotyku złodziejki” momenty, które wywoływały uśmiech na mojej twarzy i szybsze bicie serca. Chociażby moja ulubiona scena w sypialni ambasadora, a później w bibliotece. Jednak one nie rekompensują tego wszystkiego czego oczekiwałam po autorce i jej książce.
Na szczęście pozostał jeszcze wątek kryminalny oraz historyczny, który na tyle przykuł moją uwagę, że przeczytałam bez problemu całą książkę. Ostatnie strony wręcz pochłaniałam żądna wiedzy jak się skończy historia Krwi Tygrysa. Zakończenie mnie usatysfakcjonowało, dlatego też dam jeszcze raz szansę autorce i na pewno sięgnę po drugi tom serii.
Jeśli macie ochotę na romans historyczny z odrobiną pikanterii „Dotyk złodziejki” może się wam naprawdę spodobać. Jednak nie popełniajcie mojego błędu i nie nastawiajcie się na jakieś fantastyczne dzieło. Książka Mii Marlowe to lekka pozycja, która rozpali wasze zmysły, pobudzi czające się głęboko emocje i zapewni przyjemny czas przy niezobowiązującej lekturze. Jeśli tego właśnie oczekujecie to „Dotyk złodziejki” bez najmniejszych wątpliwości wam polecam! :)