Ta książka, jak to śpiewał popularny zespół, „jest jak film, tani, klasy B”… A raczej, po zastanowieniu, jak serial typu reality show, jeden z tych produkowanych pod tytułami „Prawdziwe historie”, „Trudne sprawy” albo „Ukryta prawda”, gdzie występują naturszczycy grać nie umiejący, gadający koślawym językiem i próbujący zamaskować swe braki afektowaniem. Ludzie się tam zakochują, odkochują, zdradzają, kłócą, godzą, mają problemy z dziećmi, teściami, kolegami z pracy, ot, taki kawałek życia… tylko w sumie niewiele z tego wynika. Ja niestety mam taki, zapewne niemodny zupełnie, pogląd, że powieść powinna być o czymś, a fabuła zmierzać do jakiegoś celu. W przeciwieństwie do życia, w którym rzeczy dzieją się przypadkowo, bezładnie, wydarzeniami w książce powinien kierować jakiś zamysł. Tu tego zamysłu nie widzę. Zaczyna się ni w pięć ni w dziewięć i takoż kończy. Tak jakby autorka chciała po prostu poopowiadać nam historyjki o ludziach, poplotkować wręcz: a ta Wiola, taka bogata, ale ma problem z rozpuszczoną córką nastolatką, a Rafał i Karolina nie wiedzą, czy się pobrać, czy dalej żyć na kocie odnóże, a Mateusz i Renatka mają się ku sobie, a tę Zośkę, co jej babcia ma kwiaciarnię, to chłopak rzucił… Poprzeplatane to wszystko mądrościami życiowymi rodem z popularnych poradników, typu „za każdą samotną, silną i niezależną kobietą kryje się zawód miłosny”.
Kwestia number two, czyli drugie primo, to poziom językowy tegoż dzieła. Wydawnictwo Manufaktura Słów już mnie przyzwyczaiło – do trzech razy, niestety, sztuka – że najwyraźniej wydaje maszynopisy lub wręcz brudnopisy autorów w takiej formie, w jakiej je dostało, nie zawracając sobie głowy korektą. Rezultat poraża. Tu mamy do czynienia z patologiczną wręcz nienawiścią do przecinków. Jeśli udaje się jakiemuś biedakowi przemknąć do tekstu, to i tak najczęściej trafia nie tam, gdzie byśmy się go spodziewali. Prześladowań doznają też kropki, często pozbawione swego naturalnego habitatu na końcu zdania, oraz myślniki, wstawiane z kolei bez ładu i składu (w jednej wypowiedzi postaci naliczyłam ich aż trzy, co sprawia wrażenie, że osoba ta rozmawia na dwa głosy sama ze sobą). Prawdziwa martyrologia znaków przestankowych.
Krwawiące rany zadaje też „Nowoczesna macocha” polszczyźnie. Już pominę literówki na prawie każdej stronie, choć to też wstyd i poruta, ale łamańce, na jakie skazuje autorka polską mowę, są po prostu niewybaczalne. Bohaterka ma „delikatne obawy, czy będzie potrafiła kochać, potmostwa innej kobiety”. Więc bierze „prysznic, którego obarczała odpowiedzialnością za zapewnienie jej relaksu”. Odpowiedzialność zapewne karna, jak nie zapewni, pod sąd! Porzucona dziewczyna liczy, że „jej organizm w końcu wytworzy mechanizm obronny na wspomnienia o nim” – zapewne gorączkę, wysypkę albo coś w tym stylu. Przyjaciółka radzi bohaterce: „Ty masz tylko musisz nauczyć się to cenić życie”. Mąż tejże „schował głowę w dłoniach” – dobrze, że miał taką małą, bo inaczej musiałby do szuflady. Ale kolejnego dnia czuł się jak „podrasowana lepsza wersja siebie” – rozumiem, że istnieją podrasowane gorsze wersje – albowiem „jako mężczyzna emocje z lekka go omijały”. Mimo wszystko, wolał jednak „nie poruszać trudnych rozmów”, albowiem „kobiety zawsze nakładają presję na informację”. Co więcej, stwierdza, że jego żona „zazwyczaj wymawiała na głos, słowa z [jego] głowy” – no, to już może wkurzyć. Córce pozwala na wiele: „Jedyne, czego nie chce to żebyś brała przerwę w edukacji” – weź se lepiej, dziecko, przerwę w życiorysie – ale jak przegniesz, zostaniesz „odłączona od swoich wszystkich przywilejów”. Byle nie od sieci, tatku, byle nie od sieci... Dziewczę chyba jednak jest androidem, albowiem tatuś snuje „plany naprawy ich córki”. Ma on również przyjaciela, „na którego również mógł polegać”, zboczeniec jeden, nie wystarczało mu polegiwanie na prawie każdej babie w zasięgu wzroku. Nic dziwnego, że jego żona pewnego dnia „sięgnęła swego punktu kulminacyjnego”. Po czym zapewne zalała ogródek, podtopiła piwnicę i naniosła błota do garażu. „Nie chcesz chyba się spotkać twarzą w twarz z moim fochem?” grozi jej kumpelka (ja tam wolę z fochem niż na przykład ze szpadlem), jednak wkrótce po tym widzimy je „pogrążone w ogromnych porcjach ciasta galaretkowego”. Potem już tylko walka w kisielu, i relaks jak się patrzy. A to tylko próbka stylu tego „dzieła”…
Takie czasy, że każdy może sobie bezkarnie upichcić książkopodobny produkt i go wydać, ale „można” naprawdę nie znaczy „trzeba”. „Nowoczesna macocha” to ciąg dalszy wcześniejszej powieści, „Planu B”. Zakończenie „Macochy” sugeruje, że losy Wioli, Jarka i innych mogą być jeszcze kontynuowane. Proponuję, a nawet stanowczo sugeruję, żeby autorka skupiła się raczej na innych punktach z listy zainteresowań, którą dzieli się na tylnej okładce.