O urokliwym domku w Malinówce nasłuchałam się tyle dobrego, tylu pochwał, tylu ochów i achów, że atawistycznie naszykowałam się na naprawdę, ale to NAPRAWDĘ dobrze skomponowaną powieść obyczajową, z jeszcze lepszym wątkiem uczuciowo-romansowym, który jeśli mnie nie porwie, to przynajmniej wbije w fotel i przyprawi o stan zbliżony do galarety pozostawionej w upale. No bo jeśli ktoś tak otwarcie i jednoznacznie nawiązuje do znanego wszystkim wiersza Leśmiana, to można oczekiwać...? Tymczasem już po kilku pierwszych stronach ogarnął mnie pusty śmiech. Albowiem "Dom w malinowym chruśniaku" to przesłodzony, cukierkowy ulep. Powszechnie wyśmiewane "harlequiny" nie są tak rzewne i melodramatyczne jak "Dom w malinowym chruśniaku" właśnie. Skreślone piórem Kowalczuk tragiczne przypadki młodej Alicji to czysty, żywy "Znachor" zerżnięty bez znieczulenia. Brakowało tylko sceny, w której młody dziedzic gna na złamanie karku na grób ukochanej, by tam palnąć sobie w łeb. Jej dalsze losy to potwierdzenie stereotypu, że dobrze jest mieć ustawionych kolegów a znajomości ułatwiają życie. Po latach, Alicja - już wzięta pani mecenas, przeprowadza się ze stolicy do podhalańskiej wsi pod Krakowem. Takie malinowe ranczo u Pana Boga w ogródku, podszyte brokatem z mydlaną pianą i miejscowym Adonisem w charakterze amanta. Alicja spoziera na Tatry za oknem i miśki kręcące się po obejściu, prowadzi z lokalnym bonzem wojnę o psa, słucha bajań okolicznej dziwaczki... I na dobrą sprawę oprócz tych regionalnych podań nie dzieje się nic. Kowalczuk tworzy kolejne historie w historiach, które nudzą i męczą. do akcji właściwej nie wnosząc nic. Playboy okazuje się zwisem męskim w przebraniu a los wraca do naszej bohaterki w przewrotnym deja vu, ponownie stawiając na jej drodze Czyńskiego-Sudera, nieszczęśliwie ożenionego z jakąś krewną Berthy Mason. Dla zwiększenia dramatyzmu, Kowalczuk przenosi akcję do Szwajcarii, gdzie już w ogóle dzieją się cuda i dziwy. P.T. Autorka wzbogaca swój twór o pseudo-mistyczne farmazony i zakończenie - najsłodsze, najbardziej przewidywalne, słuszne i politycznie poprawne; do obrzydliwości lepkie od lukru. Na szczęście jest też smaczek w postaci generała marynarki. Nie muszę mówić, że taki stopień nie istnieje? Nigdzie w świecie. Nigdzie, oprócz wyobraźni samej Kowalczuk i ludzi z wydawnictwa Lucky. Chociaż tyle, by w zalewie lepkiej słodyczy zachować rozum. "Dom w malinowym chruśniaku" Kowalczuk nie ma w sobie nic z leśmianowskiego odwołania. Próżno tu szukać jego subtelnej, finezyjnie kreowanej zmysłowości. Kowalczuk sprzedaje czytelnikom najbardziej sztampowy, strywializowany zbiór kalek i niedorzeczności, oparty o tak samo wytarte i oklepane schematy zalatujące szkółką niedzielną. Blurb na okładce książki głosi, że to porcja wzruszeń przyprawiona szczyptą magii.
Ja twierdzę, że "Dom w malinowym chruśniaku" to zwykły humbug.