Słyszałam o tej książce wiele dobrego i wiele pozytywnych opinii przeczytałam. Kiedy wybierałam książki na mój prywatny maraton z polską fantastyką, stwierdziłam, że jest to idealny czas, aby zapoznać się z Czasem niepogody Agnieszki Markowskiej.
Sarune jest akolitką w świątyni Pana Światła. Jej marzeniem jest dołączyć do Sióstr Jutrzenki, które służą Najwyższej kapłance. Jej problemem jest jednak coraz większe uzależnienie od insuminium, substancji blokującej magię i sny. Każdy z mieszkańców przyjmuję ją, aby uchronić się przed Tkaczami Nocy. Rasa ta, stworzona przez Panią Nocy, ma zdolność do nawiedzania snów i mieszania ludziom w głowach. Żywią się magią i tym samym są śmiertelnym niebezpieczeństwem dla każdego. Isuminium jest więc jedynym gwarantem bezpieczeństwa. Poukładane życie młodej akolitki zmienia się, gdy jej przyjaciółka, w połowie Tkaczka Nocy, pokazuje jej drugie oblicze zakonu. Jak Sarune poradzi sobie z odkrytą prawdą? Czy przyjaźń z Rhianną uniemożliwi jej spełnienie marzeń? Jakie intencje ma Kadan, Tkacz, który niespodziewanie pojawia się w życiu akolitki?
Byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tej powieści. Tyle pozytywnych opinii nie mogło się mylić. A jednak! Niby książkę czytało się przyjemnie, a mimo to cały czas mi czegoś brakowało. Akcja toczy się dość spokojnie. Nawet, gdy coś się działo, miałam wrażenie, że jest to zbyt statyczne. Brakowało mi emocji, dramaturgii. Z jakiegoś powodu nie umiałam wczuć się w czytaną historię. Sam pomysł jest całkiem ciekawy, aczkolwiek brakuje polotu w wykonaniu.
Książka pisana jest z perspektywy głównej bohaterki. Brakowało mi tutaj uczuć Sarune. Autorka skupiła się na opisywaniu wydarzeń, rozterek dziewczyny, ale niestety nie umiała przekazać jej emocji. Były momenty, gdy akolitka się bała czy złościła, aczkolwiek bardziej było to przekazane w formie informacyjnej, a nie obrazowej. Zatrzymując się przy samej bohaterce. Dla mnie była zbyt naiwna i jednocześnie zmieniała swoje nastawienie w zależności, jak akurat autorka potrzebowała. Potrafiła zapierać się rękami i nogami przed ostrzeżeniami przyjaciółki, natomiast wierzyła w każde słowo nowo poznanego Tkacza, o którym całe życie słyszała, że jest manipulatorem i mąci ludziom w głowach. Oczywiście, kiedy zdradzał jej największe brudy zakonu, Sarune nie miała żadnych wątpliwości. Najbardziej urzekło mnie zdanie, gdy obawiała się, że ten zaraz ją zabije.
Zajęłam miejsce, zachowując stosowną odległość. Oczywiście nie pomogłoby mi to, gdyby zmienił co do mnie plany, ale gwarantowało pewien komfort. Nadzieję, że od śmierci dzieliła mnie sekunda, a nie jej ułamki.
Poważnie?! Tysiąc rubli dla tego, kto jest w stanie odczuć różnicę między sekundą a jej ułamkiem. Autorka zapewne chciała pokazać w jak niebezpiecznej sytuacji znalazła się Sarune. Zamiast obaw czułam jednak jedynie zażenowanie.
Cała historia płynie jednym nurtem. Brakuje tutaj zakrętów, silniejszych prądów czy spowolnień. Mój zegarek mówi mi, że tętno nie podskoczyło ani odrobinę podczas czytania. Niebezpiecznie zbliżało się do poziomu, który osiąga, kiedy śpię. Jestem tym olbrzymie zawiedziona. Spodziewałam się po tej powieści o wiele więcej. Nie mówię, że jest ona zła, ponieważ historia sama w sobie ma potencjał. Straciła sporo na wykonaniu, ale nadal można ją poczytać. Nie jest to pozycja, przy której traci się czas, ale jak się jej nie przeczyta, to również nic się nie stanie.
Brakowało mi jakiegoś plot twista, jakiegoś zaburzenia w tym jednostajnym nurcie. Elementu, który sprawiłby, że gapiłabym się w ekran czytnika z rozwartymi ustami i pytała: ale jak?! Podczas całej drugiej części powieści miałam nadzieję, że zaraz wydarzy się coś, co całkowicie wybije mnie z rytmu. Nic takiego się nie wydarzyło. Łódka, którą płynęłam, nawet się nie zakołysała, a ja nie miałam jak wpaść do wody by zatonąć w opowieści akolitki Sarune.