Nadszedł czas, by zamiast na wskroś chałowatych harlequinów serii RH poczytać poważny romans historyczny z uznanego, powszechnie szanowanego wydawnictwa.
Wybór padł na kolejną pozycję z cyklu, bo skoro powiedziało się „A” to należy powiedzieć też „B”, a że „Be” jest dużo to i o nim bedzie* najwięcej.
Tych, którzy w tym momencie szczają po nogach ze śmiechu pragnę zapewnić, że ich reakcja jest jak najbardziej słuszna i prawidłowa, gdyż od strony technicznej polska edycja „Szalonych pocałunków” jest równie a nawet bardziej dziadowska niż wspomniane wątpliwej klasy harlequiny.
Jeśli nie chcesz mojej zguby…
Sprawa się rypła. Lady Gray lekką ręką przefikała majątek swój, wiano córki, jak również co cenniejsze precjoza znajomych oraz ich przyjaciół.
Niestety, bogata panna z zerowym posagiem na małżeńskim targu ma taką samą wartość.
Zostawiona sama sobie, Lavinia finansowej i towarzyskiej ruinie musi zaradzić osobiście. Czytaj: Znaleźć opływającego w dostatki, łasego na jej wdzięki… męża.
Wybór pada na Pertha Sterlinga, który po dżentelmeńsku wystawia pannę za drzwi, jednakowoż zobowiązuje się wyszukać kawalera, który ją zechce.
Perth jest salonowym psem ogrodnika. Rai Lavinii kandydatów odpowiednich lecz z różnych przyczyn niewłaściwych. W międzyczasie Lavinia chwyta wiatr w żagle i staje na nogi od czego duma Sterlinga dostaje obstrukcji.
…czytelnika się urzeka
I gdy chodzi o swoją duszę „Szalone pocałunki” są urzekające.
Jak cieszący oko śliczny bibelot, zachwycający lekkością formy, finezją wykonania.
Krótko mówiąc: Dobry romans, który w swojej oryginalnej postaci wzrusza i bawi, dając czytelnikowi kilka godzin niekwestionowanej rozrywki.
Czemu więc nie? Dla jakiej przyczyny cały mój entuzjazm i ekscytacja lekturą flaczeją jak przekłuty balonik?
Dlaczego patrząc na tę ładnie podaną, apetyczną bajdurkę boczę się i otrząsam ze wstrętem?
Z tych samych powodów, które w polskich wydawnictwach zdają się już być normą:
Karygodne lekceważenie czytelnika i ze wszech miar godny potępienia poziom opracowania redakcyjnego.
Chodzi o to, by język giętki…
Jak powszechnie wiadomo, źródłem każdej gawędy jest słowo.
Wybrane spośród wielu jemu podobnych, dobrane do czasu i miejsca, by swoją formą oraz treścią oddawało klimat, nadawało sens, podsycało ciekawość i budowało emocje. Nieszczęściem dla fanów prozy Eloisy James „Szalone pocałunki” trafiły w ręce krewnego abderyty oraz istot, co do których określenie „pseudouczony środek kapusty” ciśnie się samo.
Albowiem „Szalone pocałunki” to popis niedouczenia, nieudolności i zawodowej niekompetencji tychże. Skąd to wrażenie? Stąd: [paw] pobrzękiwał swoim trenem, głos niski i gładki jak norweski fiord, oczy w kolorze jutrzenki, rycerze w pełnej zbroi musieli umieć stawać na siodle i objeżdżać ring, jego oczy wypalały dziury w jej oczach, nienawidził być w uścisku skomplikowanych emocji, wyglądał tak, jakby jego twarz zamieniła się w granit .
Wyraźny podział redakcji fifty-fifty negatywne doznania pogłębia bardziej.
A przytoczone tu perełki to ledwie cząstka spośród długiej listy niedoróbek sygnowanych nazwiskiem tłumaczki, dwóch (!) korektorek i znakiem wydawnictwa. Na dobrą sprawę trzysta czterdzieści stron powieści to trzysta czterdzieści stron wyliczanek braku znajomości rzeczy i fachu.
Czyni to z „Szalonych pocałunków” bezwartościowy, wydawniczy bubel.
Jeśli tak teraz wygląda praca zawodowców… "Szalone pocałunki" niezasłużenie tracą punkty.
Źle na tym książka wychodzi. Bardzo źle.
*) pisownia zamierzona