Carter i Sadie Kane są rodzeństwem. Chociaż wydają się sobie obcy. Dlaczego? Po śmierci ich mamy, sześć lat temu, Carterem zaopiekował się ojciec – Julius Kane, znany archeolog i egiptolog. Razem z synem podróżowali po świecie, w poszukiwaniu nowych tajemnic do odkrycia i zagadek do rozwiązania, nigdzie nie zagrzewając miejsca na dłużej. Sadie natomiast zaopiekowali się dziadkowie ze strony matki. Zamieszkała w Londynie, gdzie miała dom, szkołę przyjaciół, a jej ojcu pozwolono odwiedzać ją dwa razy do roku.
Kiedy nadszedł taki właśnie dzień, w Boże Narodzenie, Julius zabrał dzieci do British Museum, w którym chciał załatwić sprawę, którą ciężko objąć umysłem zwykłemu śmiertelnikowi – chciał wezwać Ozyrysa, boga śmierci, żeby przywrócić do życia ukochaną żonę. Okazało się, że wzywając jednego boga, wraz z nim uwolniło się czterech innych, z czego najpotężniejszy – Set, zapragnął zniszczenia rodziny Kane i wykorzystania mocy innych bogów do zapanowania nad światem. Mimo że dzieci miały trzymać się z dala, nie mogły się oprzeć pokusie i również zostały wystawione na efekt działania nieznanych mocy, których konsekwencje mieli niedługo dotkliwie poczuć.
Uwikłane w dziwne powiązania z bogami i ich przeciwnikami, dzieci zmuszone są do ucieczki, w czasie której odkrywają niesamowitą prawdę na temat swojej rodziny, przeszłości i przeznaczenia.
Nie jest to pierwsza historia Ricka Riordana, z którą miałam styczność i nie ukrywam, że sięgnęłam po nią między innymi dlatego, że tak bardzo spodobał mi się Percy Jackson. Dlatego ciężko mi nie porównywać tych dwóch serii, zwłaszcza, że w obu mamy do czynienia z mitycznymi bogami. Chociaż w "Czerwonej Piramidzie" znalazłam takie rzeczy, które spodobały mi się bardziej niż w tamtej serii i takie, które mniej.
Jak zwykle, autor dał popis niezwykłej wyobraźni i fantazji w kreacji świata, w którym obecni są bogowie. Możliwe nawet, że ten świat jest nieco bardziej dopracowany, rozbudowany i bardziej skomplikowany od tamtego. W przeciwieństwie do Percy'ego, tutaj bogowie nie są czczeni ani szanowani, ludzie się ich boją i próbują z nimi walczyć, ponieważ ich natura wcale nie wydaje się boska. Dlatego piątka największych bogów została zapieczętowana i dlatego potępiane jest wzywanie ich i korzystanie z ich mocy. Nie uszło mojej uwadze, że w obu seriach, mimo że są obecni bogowie, to ich światy funkcjonują zupełnie inaczej – autorowi udało się uniknąć powielania sprawdzonych schematów i stworzenie zupełnie nowych reguł gry. I co jeszcze mi się osobiście spodobało – w tej historii nie wyklucza się istnienia bogów greckich na Manhattanie! Tylko po prostu nie wchodzą sobie nawzajem w drogę.
Cała historia jest zapisem nagrania cyfrowego i opowiadana jest naprzemiennie z punktu widzenia Cartera i Sadie. Oczywiście, w narracji obecne typowe dla pana Riordana poczucie humoru – na które właśnie liczyła, jednak bez Percy'ego czułam, że to już nie to samo. Bohaterowie bardzo dobrze przedstawieni i wykreowani, chociaż nie przywiązałam się do nich aż tak bardzo, chociaż jest kilka postaci, które zwyczajnie polubiłam - Bastet, Thot, Nut, Set... i Anubis zapowiada się ciekawie.
Akcja pędzi, większość książki to ucieczka, więc nie ma czasu na odpoczynek. Zostajemy zasypani dużą ilością nowych informacji, co czasem było przytłaczające i musiałam niektóre fragmenty czytać po kilka razy, żeby dobrze je zrozumieć (zwłaszcza te dotyczące bogów). Za to strasznie spodobało mi się samo zakończenie historii i wydaje mi się, że tutaj intryga zastała lepiej opracowana niż w Percym, jest bardziej złożona. No i zdecydowanie więcej magii, zaklęć, rytuałów, i różnych takich czarodziejskich spraw, których raczej jest niewiele w serii o bogach greckich.
Polecam tą książkę nie tylko fanom serii o Percym Jacksonie, ale każdemu, kto lubi lekkie przygodówki z dużą dawką magii i fantazji. Ja na pewno sięgnę po następną część.