Remigiusz Mróz nie najlepiej radzi sobie z opisami skondensowanego śledztwa. Z opisami tych momentów, w których mamy mocno, konkretnie zobaczyć, jak prowadzące dane czynności postacie dochodzą do tego, o co w wypadku danej sprawy chodzi. Dopóki wszystko jest nieco bardziej "rozwodnione", w mniejszym stopniu określone, bohaterowie obok sprawy kryminalnej jeżdżą po Polsce, przekomarzają się, wymieniają uwagami na tematy przeróżne, wyrażają swój muzyczny czy tam damsko-męski gust - bywa u niego naprawdę dobrze. Gdy dane sceny tyczące rozpoznania tej sprawy mają być właśnie jednoznacznie zdefiniowane - jest źle. Pamiętacie jak kiedyś, dawno temu, Remek postanowił sobie, że jedną powieść oprze na "śledztwie lingwistycznym" i wtedy nawet tak zagorzały fan jego zdolności, jak ja, który przeczytałem bodaj ponad czterdzieści jego książek, dał mu (a zdarzyło mi się to zaledwie trzy razy w życiu) 1/10? Niespecjalnie miałem wtedy inne wyjście, zważywszy, że owa podstawa tekstu była wtedy jawnie niedorzeczna, po prostu.
No, to czytając "Paderborna" miałem nader silne reminiscencje z tamtego momentu mojego życia :)
Te sceny w których dostajemy całe multum wiadomości na temat astrologii, całe zatrzęsienie infa o ascedendach, aspektach, układach i sferach, po czym bierzemy jeden głębszy oddech i dochodzimy do wniosku, że jakby się chwilę zastanowić, to tak naprawdę to z tego wszystkiego wynika tyle, że skoro dana osoba jest spod określonego znaku zodiaku to to ona zabija, a skoro jest taka jedna osoba spod tego właśnie znaku w okolicy, więc to o nią chodzi i co prawda niełatwo będzie to przeprowadzić w sądzie, ale jak się bardzo postarają, to na pewno się uda - no, jak to inaczej określić? Niedorzeczne, tyle, jeśli nie ma być o wiele ostrzej. Co ciekawe jakiś czas później dostajemy fragment, który ma być polemiką z tym wszystkim, a po chwili staje się on w istocie powtórzeniem takich właśnie dróg rozumowania. Serio. Niedo*****rzeczne.
Co gorsza taki charakter powieści - skondensowanie znacznej, znacznej części dochodzenia do rozwiązania zagadki w owych kilku raptem (a tak zupełnie szczerze to dwóch) rozmowach o astrologii - nader mocno odbija się na strukturze powieści. "Langer", poprzedni tom tego cyklu (bo związki między obiema powieściami są bardzo wyraźne) to był rollercoster. Feeria zdarzeń, zwrotów akcji, przewrotek fabularnych i twistów. Tu nie ma tego prawie w ogóle. Są sceny z życia uczuciowego postaci, sekwencje znęcania się, gościnny występ Zordona i Kormaka, którzy chyba (choć autor zapomniał o tym wspomnieć) wybrali się nań w make-upie klaunów (serio, zazwyczaj aż tak się nie wydurniają), wyjaśniające wszystko gadki o astrologii, ujawnienie winnego i końcowa zakrętka (fajna, ale bardzo mała, o chyba o wiele mniejsze właśnie, mniej "rozpychające" się w tekście niż by chciał Najpłodniejszy to wyszło). Żadnej karuzeli, żadnej tego typu zabawy, choć tego typu zabawy tak dobrze przecież Najpłodniejszemu zawsze wychodzą (nie przypadkiem "Langerowi" dałem 8/10, skoro już nawiązuję w tej recce do moich wcześniejszych ocen Mrozowej twórczości).
Tak, dobrze przeczytaliście przed chwilą, "znęcania się". W posłowiu do "Paderborna" autor pisze, że po napisaniu "Langera" cierpiał, z powodu nagromadzenia tam scen świadczących o psychopatii jednej z postaci, więc (nie formułuje tego zupełnie wprost, ale taki jest przekaz) tu będzie tego mniej. No to chyba, drogi Remku, dwie (o, pardon, cztery) różne powieści żeśmy czytali. Tam mi właśnie brakowało ostrzejszej jazdy, tych sekwencji nie było zbyt wiele, a te które były zostały dość skutecznie wyciszone (i piszę to ja, który przemoc względem zwierzaków odbiera jako coś jeszcze gorszego niż tą względem ludzi). Tu - przeciwnie, Najpłodniejszy idzie na całość i jest mocno. Od razu i bez ogródek.
Swoją drogą to jedną z nie tak wielu dobrych cech tej powieści jest to, że pisarz naprawdę sprawnie rozgrywa opozycję między owym pastwieniem się, a obrazami z życia sielskiej-anielskiej prowincji i także wręcz opisami przyrody.
Aha, jeszcze jedno: pisałem powyżej, że w książce brakuje twistów. Ale... czy tylko ja miałem wrażenie, że miał je jakoś zastąpić Langer himself? Serio, Piotr wyskakuje co i rusz, jak diabeł ( :))) ) z pudełka, zupełnie, jakby Remek postanowił sobie, że będzie on substratem owych zwrotów akcji, albo, że po prostu je zastąpi. No to nie zastępuje, to jego regularne pojawianie się szybko zaczyna męczyć.
5/10, bo standardowa Remkowa lekkość dość często się przez to wszystko przebijała, a gadki o astrologii (a raczej nie o niej samej, tylko o jej znaczeniu) wciągały. Tylko, że naprawdę mogłoby być ich więcej. Tak, dobrze czytacie, z jednej strony uważam, że astrologia zajmuje za dużo miejsca w tej książce, w drugiej, że za mało. Cóż, po prostu wpycha się ona tam, gdzie nie jest to potrzebne, tak to chyba najlepiej będzie ująć.