Defekt pamięci trafił do mnie w ciekawy sposób, otrzymałam bowiem maila od pana Krzysztofa Bieleckiego z pytaniem, czy nie zechciałabym zrecenzować jego nowej książki. Przyznaję, że pierwsze wrażenie związane głównie z okładką jest przerażające i dość niepokojące (chociaż bardzo mocno przykuwające uwagę) - jak to określiła moja koleżanka: "no taka psychodela". Za to opis sprawił, że nie mogłam przestać myśleć o tym, co mogę znaleźć w tej pozycji. Co bym zrobiła, gdybym codziennie musiała napisać dwie strony, by powstrzymać nadchodzącą zagładę? To było dobre pytanie i chciałam uzyskać na nie odpowiedź (tym bardziej, że jak widać ostatnio mam problemy z weną i recenzjami). Liczyłam więc na niekonwencjonalną historię zaprawioną nutką niepokojącej fantazji i może jakiś ciekawy przypadek psychologiczny, dlatego też z chęcią przystałam na propozycję.
Główny bohater, niejaki Kool Autobee, jest typowym przeciętniakiem, który nienawidzi słowa pisanego. Polonistka skutecznie zniechęciła go do pisania oraz czytania, co, biorąc pod uwagę stan szkolnictwa, nie jest szczególnie dziwne. Jednak pewnego dnia jego życie zmienia się, gdy okazuje się, że musi zapisać dwie strony dziennie, jeśli nie chce, by na świecie działy się straszne rzeczy, z których zawalenie mostu to zaledwie drobnostka. Nie ma znaczenia, czy zapiski mają sens, po prostu muszą się znaleźć na minimum dwóch stronach. Z czasem bohater uświadamia sobie, że nie jest jedynym Piszącym i że każdy z nich ma swoje zadanie. Poznaje wiele ciekawych osób, a ich losy zaczynają się przeplatać w dość nieoczekiwany sposób.
Wszystko to może się wydawać całkiem normalne, może nawet nieco nudne, jako że całość książki została spisana w formie pamiętnika składającego się z rzeczonych dwóch stron dziennie, jednak to tylko pozory. Gdy czytelnik ma wrażenie, że już uporał się z fabułą, pojawia się historia dziwnego czarnoksiężnika, która rozwija się w dość abstrakcyjny sposób, by ostatecznie połączyć się z głównym wątkiem. Ale i wtedy okazuje się, że to zaledwie przedsmak zakręcenia fabularnego, a później, że i to była zaledwie drobnostka w porównaniu z tym, czym autor uraczył czytelnika na sam koniec. Nie ukrywam, że chwilami czułam się tak, jakbym czytała książkę Philipa K. Dicka i należy to traktować jako olbrzymi komplement. Nic tutaj nie jest do końca jasne, a odbiorca czuje się zagubiony i spędza sporo czasu nad rozmyślaniem od czego tak naprawdę się zaczęło i o co w tym wszystkim chodzi. Uwielbiam takie rozwiązania!
Skończyłam czytać Defekt pamięci z mętlikiem w głowie i jedyna myśl, która przychodziła mi do głowy to "wow, genialne!". Jak w czymś tak cienkim udało się pomieścić tak wiele treści do tej pory jest dla mnie zagadką, ale fakt pozostaje faktem - Krzysztof Bielecki doskonale prowadzi fabułę i potrafi wodzić czytelnika za nos. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie wyprzedzić akcji, a to rzadkość. Jestem pod ogromnym wrażeniem jego twórczości i żałuję, że nie miał możliwości wydania swojej książki w znanym wydawnictwie, które wypromowałoby Defekt pamięci za niego. Jednak dzięki temu panu Krzysztofowi należą się tym większe słowa uznania za własny nakład i tak dobrą akcję marketingową.
Dlatego też polecam tę pozycję każdemu, kto lubi inteligentną lekturę przypominającą nieco Uroborosa oraz mam nadzieję, że poinformujecie o niej swoich znajomych, bo naprawdę warto. Ja w każdym bądź razie jestem pod wielkim wrażeniem i rozprowadzam mój egzemplarz wszystkim, którzy na to zasłużyli - i mam już niemałą kolejkę.