Po dwóch latach wracam do prozy Jakuba Małeckiego, któremu kiedyś sam właściwie w swojej głowie wręczałem literackiego Nobla (swoją drogą nadal uważam, że to lepszy wybór niż ten, który niefortunnie miał miejsce). Ówcześnie słusznie zachwycając się twórczością Autora zapadłem na dziecinne obrażenie, niezadowolony ze słabego przecież Święta Ognia. Co ciekawe filmowa adaptacja też nie urywa. Książek Jego kupować jednak nie przestałem i z nieprzestawania tego, wypada w końcu pochylić się nad następnym tytułem.
No i jest zagwozdka. Mam realny problem z oceną tego tytułu.
Wracam tedy do magicznego pisania, do tego czucia literackiego, którym się tak rozpływałem w duszy. Wracam do zabiegów literackich, słów które mają znaczenie i zdań tak pięknie portretujących ludzką jaźń, duszę, jestestwo, obecność, życie. Taki współczesny Wiesław Myśliwski, językowo. Prowadzi nas Jakub Małecki przez tą krótką historię, bo na stron li tylko 251. Za jednym posiedzeniem, tudzież dwoma, można tę podróż odbyć i zastanowić się od końca rozbierając to co się stało, czy gdzieś już tego nie czytałem. Czy Autor nie wpada w kopiowanie samego siebie, gdzie przy Nikt nie idzie motyw przeskoczył na Święto Ognia, gdzie Dygot widział mi się przepisany do Rdzy, a teraz do Sąsiednich Kolorów, zahaczając lekko o Saturnina. A może to nie kopiowanie tylko motywy, albo „wszystko już było”? Bo przecież nie ma zakazu pisania o osobach niepełnosprawnych w kolejnych swoich książkach, nie ma też zakazu kolejny raz rustykalnie kreślić wiejskie obszary, może trochę miasta w czasach do siebie podobnych, bo przedwojennych i międzywojennych. Przebijają się biograficzne informacje Autora, gdzie co chwila wyskakuje temat, że fabularnie źródło Jakub Małecki dla swoich książek zaczepia głęboko w historii swojej rodziny. Być i może. Ale do brzegu.
Historia kilku osób małego miasta, czy okolic, bardzo metafizycznie prowadzona, niemalże jak w fantastyce. Takie odniosłem wrażenie. Nie jest to nowość od tego pisarza, ale w tej powieści chyba przekracza kolejne granice magii, przynajmniej w swoim zamierzeniu. I te kilka osób na skutek, oczywiście nieszczęść kolejnych, spotyka się, przecina swoje losy. I książka się kończy. Trochę czuję niedosyt, bo powieści o czasach międzywojennych zawsze będą miały jakiś nimb fantastyczności, chociażby z uwagi, że sto lat temu, że czas przeszły, że trochę wehikuł czasu. Powieść czyta się bardzo dobrze, rozpływając się w świetnej, firmowej już narracji Jakuba, jak już pisałem wielokrotnie. Niestety, momentami mam wrażenie, że doskonale namalowane postaci, charaktery, na doskonale namalowanej scenie po prostu stoją. Że scenariusz jest słaby, a charaktery mocne, dobre. By to rzec, wyraziste. I te postaci odbijają się od głównych punktów historii, gdzie narracja, jakkolwiek doskonała, przeszkadza im w trwaniu w tej historii. Do tego mam bardzo silne wrażenie, że autor uwielbia pisać o kobietach, które są mentalnie wolne, inne niż większość ludzi, jakoś tak poetycko nieobecne, zabawne, inteligentne, niemalże hipisowsko ponad społeczne granice czy wyobrażenia. Nie jest to złe, ale jest to motyw, który gdzieś tam się zauważalnie powtarza, nawet więcej niż raz w jednej powieści.
Sama fabuła mimo że metafizycznie prowadzona, jest dość niespieszna. Historia jest ciekawa, wciągająca, choć statyczna. Trochę tej rzeczywistości tamtego okresu nam przez karty powieści wchodzi w wyobraźnię i działa. Lekki niedosyt jest taki, że książka jest znowuż najwyraźniej niedoszlifowana. Dodał bym tutaj z 50 stron, choćby po to, by z poświęceniem celowych niedopowiedzień i magicznej narracji po prostu dobić ostatnie gwoździe tam, gdzie są potrzebne, dokończyć, dopiąć. Tego trochę zabrakło, więc dostajemy materiał dobry, ale nie dość dobry. Jakub Małecki pisze książki będące swoistą marką, ale po raz kolejny zaznaczam, że właściwym by było nie uleganie własnej legendzie. Czy polecił bym tę powieść? Być i może, ale nie jako pierwszą tego Autora. Bywały lepsze.
27.09.2024 r.