Zaczyna się delikatnie, od pojedynczych taktów i dźwięków, łagodnie jak kołysanka, jak bajka na dobranoc. Lata sześćdziesiąte, czas głębokiego PRL-u zachowującego pozory politycznej odwilży. Mała, urokliwa miejscowość uzdrowiskowa i pensjonat o wdzięcznej nazwie „Fraszka”, prowadzony przez Annę Małecką, córkę przedwojennego pisarza. Właścicielka pensjonatu przygotowuje własną imprezę urodzinową dla garstki obecnie przebywających tu kuracjuszy i dla kilkorga najbliższych. Atmosfera wydaje się być wręcz sielankowa, jak ze starej pocztówki z urokliwego uzdrowiska. Goście pensjonatu to w końcu tak zwani ludzie na poziomie…
Pani Małecka miała szczęście i była tego świadoma. Tak się złożyło, że jej goście to wyłącznie ludzie z pozycją, wpływowi. Zapewniało jej to spokój i brak kontroli ze strony władz. Nikt właściwie nie wtrącał się do jej interesu. Nikomu nie musiała się nawet opłacać. Dlaczego ci wpływowi wybierali jej Fraszkę? Może na początku przyciągała ich przebrzmiewająca już sława ojca pani Anny. Może niektórych nobilitowało to, że mieszkają właśnie u niej, że im usługuje.
Imprezę można zaliczyć do udanych – goście świetnie się bawią, jubilatka trzyma poziom zapewniając smakowite potrawy i odpowiadającą wszystkim atmosferę. Autor prowadzi narrację właśnie jakby w rytm muzyki, w której delikatne dźwięki przeplatają nagłe mocniejsze uderzenia w klawisze, niczym zapowiedź zbliżającego się niebezpieczeństwa… Po imprezie urodzinowej wszyscy rozchodzą się do swoich pokojów, syci, rozbawieni, zadowoleni i nic nie zapowiada tragedii kolejnego, niedzielnego poranka. A ta zmieni sielski obrazek z początku opowieści w dużo bardziej ponury, malowany ciemnymi barwami i podejrzeniami portret dotąd spokojnej społeczności. Bo ktoś z obecnych w urodzinowy wieczór nie wstanie już w niedzielę z łóżka i nie zacznie kolejnego dnia…
Zastanawiałam się w jaki sposób opowiedzieć Wam o „Cenevole”, bo dla mnie ta powieść to coś więcej niż tylko klasyczna powieść kryminalna retro. Marek Żaromski bawi się gatunkami, w moim odczuciu prześlizguje się od jednego do drugiego, wytrąca czytelnika z równowagi, z dającego satysfakcję poczucia przewidywalności i rutyny. Z jednej strony mamy rzeczywiście fabułę kryminalną, poprowadzoną konsekwentnie, zgodnie z regułami gatunku. Jest trup, jest zamknięta, na pozór spokojna społeczność. Jest grono podejrzanych zawężone do grona biesiadników z pięćdziesiątych urodzin właścicielki pensjonatu. Do śledztwa zostaje oddelegowany porucznik Pol z komendy powiatowej w pobliskim Krzyżowcu. Nieoficjalnie w śledztwo włącza się przyjaciel pani domu, Stanisław Gorszewski. Prywatnie wuj prowadzącego śledztwa milicjanta, choć to bardzo niefortunne pokrewieństwo dla tego ostatniego. Były więzień ubeckich katowni nie prezentuje się dobrze w drzewie genealogicznym porządnego obywatela PRL-u, a już tym bardziej milicjanta robiącego karierę. Początkowo nieufnie nastawiony do wuja Pol szybko docenia w nim cichego sojusznika w szukaniu rozwiązania zagadki, która tylko z pozoru wydawała się prosta. Powoli opadają maski, na jaw wychodzą kłamstwa i kłamstewka, ale też prawdziwe podłości. Na pozór porządni kuracjusze, domniemane elity, prezentują pełen wachlarz skrupulatnie skrywanych grzechów głównych.
Z drugiej strony, przy okazji opisu prowadzonego śledztwa, Autor dyskretnie, ale przejmująco pokazuje tło społeczno – polityczne tamtych czasów. Przemyca bolesną prawdę o poziomie skomplikowania ludzkich losów, a także inwigilacji społeczeństwa przez aparat władzy. W tle śledztwa o morderstwo słychać echa przesłuchań ubeckich katowni. Przedstawicielem wrogów reżimu staje się właśnie Stanisław Gorszewski. Pokazując etapy jego prywatnego śledztwa Autor jednocześnie pokazuje jak bardzo skomplikowane stają się relacje międzyludzkie w reżimowych państwie, w którym każda prywatna rozmowa może trafić do akt w raporcie tajnego współpracownika służb, którym może być najbliższy kolega. Pokazuje również represje jakie nawet lata po wojnie dotykały ludzi związanych z konspiracją.
Ale to ciągle nie wyczerpuje wszystkich wątków tej powieści. Jest przecież również wątek muzyczny, który spaja klamrą wszystkie pozostałe i z którego zaczerpnięty został tytuł książki. „Cenevole” to tytuł symfonii skomponowanej w 1886 roku przez Vincenta d'Indy, której pełna nazwa to "Symphonie sur un chant montagnard français" ( Symfonia na temat francuskiej pieśni góralskiej ). W powieści z prawdziwym nabożeństwem słucha jej Stanisław Gorszewski i, przynajmniej w moim odczuciu, jest ona czymś w rodzaju metafizycznego antraktu pomiędzy kolejnymi aktami dramatu. Dodałabym, że ten dramat wykracza dalece poza kryminalną fabułę i zmusza czytelnika do postawienia sobie pytań o walkę Dobra ze Złem w świecie, o przestrzeń niewidoczną dla oczu, a jednak istniejącą i będącą tematem sporów filozofów i teologów. Autor splata w przedziwny sposób historię Stanisława i jemu podobnych z historią popełnionego właśnie morderstwa. Tematy kłamstwa i prawdy, zdrady i przebaczenia, strachu i odwagi nabierają wielu znaczeń. A gdzieś w tle, niczym cichy …Obecny? jest On. Bóg, Opatrzność, Los, każdy może nazywać Go innym imieniem, a jednak ta wielka (nie)Obecność jest również bohaterem tej opowieści.
Gorąco Wam polecam „Cenevole”. To nieoczywisty kryminał, nieoczywisty traktat filozoficzny, a może przypowieść o życiu i siłach nim targających? I o odwiecznej walce Dobra ze Złem, w której wcześniej czy później każdy musi się opowiedzieć po którejś stronie?... Jeśli szukacie powieści zmuszających do refleksji, oferujących coś więcej niż tylko chwile dobrej rozrywki, „Cenevole” Was nie zawiedzie!