Sięgnąłem po tę książkę tylko i wyłącznie dlatego, bo to dalsza część „Ślepnąc od świateł”. Choć uważam Jakuba Żulczyka za dobrego pisarza, to mnie akurat jego pisarska maniera zupełnie nie odpowiada. „Ślepnąc od świateł” to był znakomity serial – między innymi dlatego, że udziwnione dłużyzny, jakieś podwodne urojenia i wizje, dało się sprawnie przewijać i pomijać. W powieści było to, niestety, znacznie trudniejsze.
Bohaterem „Ślepnąc od świateł” był Jacek Nitecki, niedokończony student, niespełniony artysta, handlujący narkotykami wśród klientów z wyższych sfer warszawskich. I może byłaby ta historia nawet bardzo dobra, gdyby nie koszmarne dłużyzny. Jacek ma wiecznie jakieś złożone przemyślenia, mętne wizje z elementami smakowo-węchowymi (jest permanentnie niewyspany), snuje rozwlekłe dywagacje o życiu i bólu istnienia, i wszystko to było po prostu trudne do zniesienia. W każdym razie uważam, że to jeden z niewielu przypadków, kiedy to film zrealizowany na podstawie powieści, okazał się znacznie lepszy od niej.
Nie ma jeszcze filmu na podstawie „Dawno temu w Warszawie” (strzelanina w Marriocie lub akcja u Wietnamczyków i wiele innych, są wręcz stworzone do scen serialowych), więc bez większego entuzjazmu zacząłem czytać powieść. Akcja „Ślepnąc od świateł” kończy się około 2014 roku, w „Dawno temu w Warszawie” przenosimy się chwilowo do Argentyny, głównie jednak, w lata 2019-20, w środek epidemii covid19, głównie do stolicy Polski.
Narracja w pierwszej osobie, ale raz relacjonuje wydarzenia Marta Pazińska (nawet nie wiedziałem, że Pazina tak się nazywała), raz Kurtka, a raz Jacek Nitecki. W powieści pojawiają się też inne postacie znane czytelnikowi lub widzowi „Ślepnąc od świateł”: Piotr, jeśli dobrze pamiętam, szef i dostawca Jacka, znacząca postać w warszawskim półświatku, Dario (Dariusz Kinski z Sopotu), stylizowany na gangstera pruszkowskiego (postać jeszcze bardziej karykaturalnie przerysowana), próbujący odzyskać władzę w mieście po wyjściu z więzienia; w dalszym tle także kilkoro innych. Ciekawą postacią jest niejaki Kurtka, którego wprawdzie nie było w części pierwszej, ale przypomina Pioruna jak brat bliźniak.
Pazińska prowadzi Azyl, to jest hostel interwencyjny – coś w rodzaju schroniska, noclegowni, domu doraźnej, chwilowej opieki dla osób LGBT. Oficjalnie tylko dla dorosłych, ale w praktyce często dla nastolatków, które wpadły w kłopoty, bo to ucieczka z domu (od rodzica przemocowca), ćpanie i handel ćpaniem, prostytucja… choć to pewnie niewłaściwe obecnie słowo, bo ktoś, kto daje dupy za pieniądze, według Jakuba Żulczyka, jest osobą seksworkerską – tak, naprawdę w książce pojawia się takie określenie. W każdym razie mieszkańcy Azylu zwykle są ofiarami, a na bakier z prawem miewają raczej okazjonalnie, niechcący, bez złej woli. Na Azyl, zlokalizowany w dobrym punkcie, ma apetyt niemoralny deweloper-milioner.
Jacek Nitecki dorabia się w Argentynie naprawdę wielkich pieniędzy, ale wraca do Warszawy na wieść o śmierci siostry i szwagra. Żulczyk zmienił postać Jacka w szerokim zakresie. Teraz jest to człowiek o innej osobowości i mentalności. Jako dostawca kokainy dla celebrytów odnosił sukcesy, bo był niesamowicie ostrożny, wszystko miał dokładnie zaplanowane i przemyślane. W tym tomie staje się momentami szalonym ćpunem skłonnym do brutalnej przemocy wobec innych.
Ośmiusetstronicowa powieść „Dawno temu w Warszawie” byłaby pewnie świetną historią kryminalną czy sensacyjną, gdyby wyczyścić ją z mętnych i rozwlekłych dywagacji psychologicznych, duchowych, intelektualnych, filozoficznych i innych Jacka Niteckiego, i nie tylko jego. Przyjmuję jednak do wiadomości, że dzięki tym właśnie elementom, powieść podoba się niektórym czytelnikom. I w porządku. To tylko mnie oniryczne wizje świadomości i podświadomości bohaterów nie wydają się potrzebne w powieści kryminalnej.