Zazwyczaj większość ludzi przechodzi w swoim życiu okres buntu, a dzieje się to najczęściej między 14 a 17 rokiem życia (chociaż zdarzają się odchylenia od normy tj. mój nauczyciel od niemieckiego, który twierdzi, że okres buntu nadal przechodzi). Wtedy młody człowiek intensywnie podąża ku dorosłości, oddala się od rodziców w poszukiwaniu szeroko rozumianej wolności, akceptacji, których z jego perspektywy mu brakuje. Tak naprawdę osoba taka potrzebuje zrozumienia, szczerej rozmowy, co pomoże jej odnaleźć się w tej poplątanej rzeczywistości.
Holden Caulfield to podręcznikowy przykład buntownika. Zostaje po raz kolejny wyrzucony ze szkoły, czym oczywiście nie za bardzo się przejmuje. Nie interesuje go nauka, więc nie widzi potrzeby jej kontynuowania. Z powodu kłótni z kolegą zamieszkującym z nim w pokoju, chłopak ucieka z placówki kilka dni przed tym, kiedy jego rodzice mają go odebrać. Nocuje w hotelu, kilkukrotnie się upija, włóczy się po mieście, poznaje nowych ludzi, dręczy swoimi telefonami znajomych, spotyka się z nimi, popełnia wiele głupstw, dużo rozmyśla i jednym słowem poznaje blaski i cienie samotnego życia.
Jerome Salinger posłużył się w tej książce narracją pierwszoosobową. O wszystkich wydarzeniach opowiada Holden, dzięki czemu mogłam go dobrze poznać, dowiedzieć się, co myśli o niektórych sprawach, ludziach, a co za tym idzie - wyrobić swoje zdanie na temat jego osoby. Myślę, że wybór akurat tego sposobu narracji był najlepszym z możliwych.
Jeśli chodzi o język powieści, tu sytuacja wygląda dużo gorzej. Autor użył tylu wulgaryzmów, że czytanie było miejscami męką. Rozumiem, że zapewne miał na celu zmniejszenie dystansu pomiędzy czytelnikami a światem przedstawionym, ale przecież we wszystkim trzeba zachować umiar. Częste zwroty typu: "Serio.", "(...) jeśli chcecie znać prawdę", "Słowo daję." po prostu mnie irytowały i ani trochę nie zbliżały do narratora.
Akcja w książce jest bardzo powolna. Czasami miałam wrażenie, że zatrzymuje się w miejscu i po prostu przez kilka stron nic się nie dzieje, jednym słowem - monotonia.
Główny bohater, Holden strasznie mnie denerwował. Nic mu się nie podoba, jest powierzchowny, zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, mimo że ma już 16 lat. Narzeka na świat, ludzi, ogólnie krytykuje wszystko wokoło oprócz siebie, pozostaje biernym obserwatorem i komentatorem tego, co złego dzieje się na świecie (to akurat potrafi dostrzec), zamiast przejść do konkretnych działań, wciąż snuje nierealne plany. Nie sugeruję, że powinien dokonać podboju świata, jak za dotknięciem magicznej różdżki usunąć to co złe, przywrócić to co dobre. Chodzi mi raczej o to, żeby zaczął od zmiany siebie. Niestety Holden nadal upija się, pali papierosy, niszczy swoje zdrowie i popada w coraz większą paranoję. Jedyną rzeczą, którą mi zaimponował, było jego przywiązanie do młodszej siostrzyczki - Phoebe, dla niej był w stanie zrobić naprawdę wiele.
"Buszujący w zbożu" wbrew pozorom nie miał być zbiorem zwierzeń rozstrojonego psychicznie nastolatka, ale pozycją, którą po przeczytaniu trzeba "przetrawić", przemyśleć, to zdążyłam zrozumieć jeszcze w trakcie czytania. Z pewnością jest to książka o szukaniu swojego miejsca na ziemi, własnej tożsamości i rozpatrywaniu przyszłości w obliczu teraźniejszości. Szkoda, że wykonanie nie szło w parze z koncepcją, być może inaczej oceniłabym tę książkę, gdyby tak było. W tej sytuacji mogę tylko powiedzieć, że nie przypadła mi do gustu i raczej do niej nie wrócę.
Mimo że z lektury "Buszującego w zbożu" nie dowiedziałam się niczego nowego, nie odradzam nikomu tej pozycji. Przecież nie wszyscy zinterpretują ją tak samo, czytelnik "x" będzie zły, że zmarnował swój czas na takiego "gniota", czytelnik "y" będzie zachwycony i zechce zmieniać świat, dlatego warto spróbować i przekonać się samemu, jaki jest mechanizm tej książki.