Czytając informację z okładki, która mówiła, iż akcja "Zasłony Kłamstw" będzie umiejscowiona w średniowieczu, piałam z zachwytu. Damy serca przebrane w piękne i kosztowne stroje. Rycerze broniący ich honoru i ojczyzny, jednocześnie reprezentując sobą patriotyzm i odwagę. Anonimowi pisarze i bogobojna ludność. Święci poddający się ascezie i wszechobecny teocentryzm. Gdyby tego jeszcze było mało, na dokładkę dochodzi brud i smród miejskich ulic. Ach to średniowiecze!
Potem przeczytałam pierwszy rozdział.
Pozostał tylko brud i smród miejskich ulic.
Wniosek? Obiecanego klimatu brak.
Jeri Westerson podkreśla, że wychowała się na niebezpiecznych ulicach Los Angeles. Noir wszedł jej w krew wraz z oparami wdychanego smogu. Zainteresowanie historią, ze specjalnym uwzględnieniem historii średniowiecznej Anglii zaszczepiono jej w rodzinnym domu już od najmłodszych lat. Postanowiła zostać pisarką i przez wiele lat ciężko pracowała na swój literacki debiut. Zaliczyła długą ścieżkę kariery zawodowej od aktorki począwszy, poprzez studio graficzne, posadę nauczycielki teologii, testera smaków, przewodnika po winnicy, aż po dziennikarstwo prasowe.
Londyn 1384. Crispin Guest to człowiek dryfujący przez życie w ściśle zhierarchizowanym społeczeństwie, okryty hańbą rycerz, skazany za zdradę i pozbawiony swej rangi i honoru za udział w spisku przeciw Ryszardowi II. Ledwie uszedł z życiem, stracił patrona i przyjaciół. Nie znając żadnego rzemiosła, z którego mógłby się utrzymać, Crispin postawił na jedyne, co wciąż posiadał - swój rozum - by jakoś związać koniec z końcem na bezwzględnych ulicach Londynu.*
Gdyby postać główna cały czas nie biadoliła o straconej godności, twarzy, dumie, kasy, reputacji (z resztą czego on tam nie stracił), to mogłabym całkowicie zapomnieć o średniowieczu. Szczerze powiedziawszy, wszystkie te wydarzenia mogły być opisane w jakiejś podejrzanej melinie, dnia wczorajszego. W ogóle nie czułam tego obiecanego klimatu dawnej epoki. Brakowało mi wszelkich opisów świata przedstawionego.
Jedynym uczuciem, które miało mnie – czytelnika, doprowadzić do wniosku, że czas akcji jest umiejscowiony w średniowieczu, był szacunek, lub raczej jego brak, innych ludzi względem Crispina. Nie pomogły mi żadne opisy wszelakich strojów, mieczy czy zamków. Tło powieści zostało pospiesznie ucharakteryzowane i tyle. To tak, jakby autorka powiedziała czytelnikom, że jak sięgną po jej książkę, znajdą się w sercu średniowiecza, a przeniosła ich na deski teatru, gdzie jakaś podejrzana trupa marnie rozpoczyna przedstawienie.
Uważałabym także z pojęciem „średniowieczny noir”. Otóż moim zdaniem jest to określenie nadane zbyt pochopnie i nie do końca tyczy się „Zasłony kłamstw”. W opisach brakowało mi tego mrocznego, okrytego cieniami miasta, gdzie za każdym rogiem czyhało zagrożenie. Noir powinien nieść za sobą nutkę strachu i ciągłego napięcia. Subtelne symptomy występowały, a i owszem, ale nic ponad to.
Co do bohaterów. Nie udało mi się bliżej przyjrzeć żadnemu, oprócz Crispinowi, który, delikatnie mówiąc, nie przypadł mi do gustu. Ja rozumiem, że chłopak miał tragedię w rodzinie i z dnia na dzień stał się (w jego mniemaniu) najgorszą odmianą człowieka. Jestem pełna cierpliwości do różnych dziwnych zachowań głównych bohaterów. Właściwie mi to rybka, byle tylko wydawali się... trójwymiarowi, że tak powiem. Tutaj główny bohater był... okropny. Zrzędliwy, pełny urażonej dumy i godności.
Ja nie rozumiałam jednego.
Jak to się działo, że inne postaci, które przebywały z nim w tym samym pomieszczeniu, nie dusiły się z braku powietrza, które było wchłaniane przez ogromne ego głównego bohatera? To dopiero zagadka...
Naprawdę, naprawdę wymęczyłam się przy tej książce! Być może, autorka chciała stworzyć postać, której czytelnikowi do końca nie da się po lubić. Być może uwielbia też jeść na śniadanie truskawki ze śmietaną. Na jedne i drugie gdybanie nie mam odpowiedzi, ale wiem jedno, od chęci do działania wiedzie, w jej przypadku, długa i kręta droga. Crispin to bardzo inteligentny i dumny ex-rycerz, lubiący wypominać innym, nawet swoim przyjaciołom, swoją byłą pozycję. Bohater kocha się nad sobą użalać i rozpływać w samozachwycie. W założeniu sprytny detektyw, w praktyce gadatliwy mężczyzna, domyślający się wszystkiego ot tak, po prostu. Dowody? A po co komu dowody! Mój „ulubiony” odtwórca roli męskiej potrafi kilkoma słowami i nielogicznym postępowaniem, wydrzeć prawdę z łap wrogów, których rozgniewał, a których gniewać to oczywiście głupota.
Autorka poległa przy opisywaniu trudnej jakże akcji, a ja błagałam o litość, gdy co pięć sekund spoglądałam na stronę, by się przekonać, że książka cały czas „jeszcze” się nie kończy. Wątki były banalne, przewidywane, tuzinkowe i całkowicie nieinteresujące. Dla samej pisarki bardziej ciekawy był wątek romantyczny, który oczywiście, musiał wyprzeć z książki całą resztę niepotrzebnych wydarzeń. Niby kryminał, niby książka detektywistyczna, ale jednak gdy przychodzi co do czego, to tylko nieszczęśliwa miłość i „ach te wybory” w głowach bohaterów.
Jak dla mnie, tutaj wszystko było słabe, złe i do poprawy. Rozwiązania niektórych wątków śmieszą, a melodramatyczne sytuacje powodują, że czytelnikowi nie pozostaje nic innego niż duża czerwona plama na twarzy, najprawdopodobniej będąca skutkiem tuzina face palmów. Co innego, gdyby był to romans historyczny z wątkiem kryminalnym (a naprawdę bardzo, bardzo mało brakowało do takiej klasyfikacji). Wtedy oceniłabym tę książkę inaczej, albo w ogóle bym jej nie oceniała, bo za takie pozycje zbyt często się nie biorę. Pisarka miała w zamiarze coś całkowicie odmiennego od tego, co wyszło spod jej pióra, a ta różnica jest ogromnie porażająca.
Zarąbisty bohater, który wszystko wie, ale nie chce powiedzieć, średniowiecze, równie dobrze mogące mieścić się za rogiem ulicy i ego protagonisty, które mogłoby połknąć stumilowy las Kubusia Puchatka, sprawiły, że książka została pozbawiona jakiegokolwiek elementu, mogącego ułatwić mi lekturę. Byłam zadowolona, że przeczytałam powieść, bo mogłam ją w końcu odesłać. Zwykle miewam inne uczucia po zakończeniu lektury…