Wnoszę to po tym, co napisał w ramach okładkowej zachęty ,,Dewolucji’’. I o ile Maxa Brooksa wielbię i wielbić będę za to, co udało mu się zrobić w przypadku ,,World War Z’’, tak jeśli chodzi o masakrę w Greenloop…
Powiedzmy, że nie kupiłam tego. I zaraz Wam opowiem, dlaczego.
Po pierwsze: wykorzystana konstrukcja fabuły była wtórna i jakby niedorobiona względem tego, co znamy z ,,World War Z’’. Może to dlatego, że w ,,Dewolucji’’ mieliśmy tylko trzy (no, może cztery, jeśli weźmiemy pod uwagę wstęp) przeplatające się punkty widzenia. Co gorsza, one często niewiele wnosiły do fabuły, a te, które miały przestraszyć (jak opowieści o pumach, które przestały się bać człowieka czy o zwierzęcych truchłach) wydawały się jakieś takie… zbyt oczywiste.
Po drugie: postacie są papierowe i jednowymiarowe, co sprawia, że nie sposób ich polubić. Vicent i Bobbi? Prawdziwie hippisowscy weganie (wiecie, coś próbuje ich zeżreć, ale oni myślą, że nie i że chce się z nimi zaprzyjaźnić).
Carmen i Effie? Dwie dziwaczki (mam nadzieję, że nie zostały na takie wykreowane ze względu na ich orientację seksualną), opiekujące się jeszcze dziwniejszą dziewczynką o ,,zastępczym imieniu’’ Palomino.
Palomino? W sumie nic o niej nie wiemy, ale ,,przypadkiem’’ odegra później znaczącą rolę. Poza tym, wiadomo, w horrorze musi być albo dziecko, albo piesek. Tym razem było dziecko.
Reinhardt? Odklejony filozof-naukowiec, który do niczego się nie przyda w sytuacji kryzysowej.
Yvette i Tom? Seksowni i boscy nieformalni przywódcy całego Greenloop. Nasza główna bohaterka tak się nad nimi rozpływa, że byłam wręcz zaskoczona tym, że nie zdradziła swojego męża z Przystojnym Panem Durantem.
Chociaż kto wie, może tylko wybuch wulkanu i późniejszy atak sasquatchy (sasquatchów?) jej w tym przeszkodził.
Mamy też Dana (wspomnianego męża), który z faceta w depresji zmienia się w faceta z celem i Mostar, która jest zrzędliwym głosem rozsądku. I tym samym jedyną osobą, którą dałoby się polubić. Gdybyśmy wiedzieli o niej coś więcej.
Jeśli to, co opisałam powyżej nie jest klasycznym przykładem wtórności, schematyczności i szablonowości to nie wiem, co nim jest.
Po trzecie: same sasquatche nie są jakoś przesadnie straszne. To takie ,,większe i bardziej inteligentne’’ małpy. Do tego śmierdzące i złośliwe. Nie! Nie złośliwe! Wręcz wyrafinowanie, sadystycznie złe. Po co? Dlaczego? Jak miałyby przeżyć w normalnych/dzikich warunkach zachowując się (i polując, i ustalając hierarchię w stadzie czy komórce rodzinnej, czy o czym chcielibyśmy w ich przypadku mówić) w ten sposób? Kto wie? Na pewno nie autor.
I wreszcie: ta książka pierwotnie miała być filmem (dowiadujemy się o tym w podziękowaniach) i moim zdaniem jako film sprawdziłaby się o niebo lepiej. Bo tak wypada zaskakująco przeciętnie i nijako.
Jeśli ktoś z Was lubi Maxa Brooksa, i chciałby poczytać dla odmiany o morderczych sasquatchach, to droga wolna. Tylko należy mieć na uwadze to, że nie jest to dobry horror. W zasadzie to w ogóle nie jest horror, bo nie ma w nim nic przerażającego. To co najwyżej mała książka fantasty, która chciałaby być powieścią grozy gdy dorośnie.
*książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl