„Bastiony mroku” pomysłu Roberta Jordana, ale w wykonaniu Brandona Sandersona, to kolejna część, bodajże trzynasta, sagi „Koło czasu” (w rzeczywistości powinno być inaczej, ale to już kwestia na inna dyskusję). Jak zawsze, książki Sandersona świetnie się czyta. Akcja zdecydowanie nabiera tempa, wszystko zaczyna się klarować, zmierzać w jednym, logicznym kierunku. Tą lekturą nie można się znudzić, pomimo, przynajmniej początkowo, powolnego tempa akcji. „Bastiony mroku” wciągają już od pierwszych stron.
Jeśli czytaliście książki Martina czy Tolkiena, można śmiało powiedzieć, że Sanderson jest trzecim z wielkich pisarzy fantasy. Oczywiście możecie mieć swoje własne zdanie, ale kto nie czytał całego cyklu „Koło czasu”, nie wie co traci.
Sanderson w świetny sposób połączył świat rycerstwa, religii, polityki i magii. Kolaż tych tematów udał się wprost świetnie. O ile we wcześniejszych tomach byliśmy obserwatorami narastających intryg, rozrastającego się mroku, o tyle tom „Bastiony mroku” powoli przygotowuje nas do finału, czyli bitwy końca, tutaj zwanej Tarmon Gai’don. Na jaw wychodzi mnóstwo faktów – kto z kim, kto przeciw komu, co gdzie, kiedy i jak… Niemal wszystkie wątki wcześniejszych tomów zostały tutaj scalone w jedną logiczną całość. Dzięki temu to, moim zdaniem, najciekawszy tom cyklu, choć nie czytałem jeszcze zakończenia.
Mnie najbardziej podobał się wątek dotyczący narastającej fali przemocy, klęsk żywiołowych i chorób. Broń boże nie chodzi mi o przejawy armagedonu. Już wyjaśniam dlaczego. O ile wszystko coraz silniej zmierza ku końcowi, mrok coraz bardziej obejmuje świat w swoje władanie, o tyle w tomie trzynastym można zobaczyć iskierki światła. Niedawni wrogowie po stronie ludzkiej zaczynają się łączyć. W całym tym chaosie, pojawiają się iskierki nadziei, że jednak nie będzie tak źle, że ludzkość w chwilach próby, potrafi jednak się połączyć. Jeśli wcześniejsze tomy siały defetyzm, zniechęcenie, wątpliwości i zgrozę, o tyle „Bastiony…” przywracają czytelnikowi wiarę, że to wszystko ma sens, jakiś głębszy cel, że nie wszystko skazane jest na upadek. I milczeniem pominę cenę jaką za to przyjdzie wszystkim zapłacić.
Nasi bohaterowie „dorośli”. Stali się zdecydowani, wyraziści, przestali uciekać przed przeznaczeniem. Chociaż momentami mają chwile słabości, to mężnieją, chwytają wrzeciona losu, tutaj Światłości, w swe dłonie. W sumie, mogę powiedzieć, że to najlepszy z dotychczas przeczytanych przeze mnie tomów powieści z cyklu „Koło czasu”. Najbardziej spodobały mi się losy Egwene, która została królową Amyrlin oraz Randa, który pogodził się ze swoją rolą „Smoka Odrodzonego”. Egwene przebudowuje całą strukturę „zakonu”, nawiązuje nowe sojusze, wywraca stolik sojuszy i tradycji do góry nogami. Podobnie dzieje się z Randem… Choć w przypadku tego bohatera, nie bardzo zrozumiałem, dlaczego w pewnym momencie wycofał się, stanął z boku, by obserwować jak wszystko układa się po jego myśli. Istota pełna takiej mocy, potęgi, zdecydowanie nie potrafiłaby ustać z boku. Aż mnie paluszki mierzą żeby przytoczyć głównych bohaterów innych książek i popolemizować na ten temat. No cóż, jest jak jest. Jednak ten fragment powieści nie przemawia do mnie w ogóle, mimo tego, że rozumie koncepcję Autora.
Jedna rzecz w książce mnie zadziwiła – o ile we wcześniejszych tomach dużo miejsca poświęcono tkaniu pajęczyny spisków i zależności przez Czarnego, o tyle w tym tomie wszystkie działania tej atawistycznej postaci zostały nieco przyćmione. Zasadniczo wiadomo, że przygotowania do ostatecznego starcia trwają, że poplecznicy tego największego Antagonisty wyciągają swe najpotężniejsze atuty, o tyle nic rzeczowego się nie dowiedziałem. Sanderson poświęcił się zdecydowanie opisywaniu wszystkich tych mankamentów ludzkiej psychiki, które w ostatecznym rozrachunku doprowadzić mają do ziszczenia się przepowiedni. A co by było, gdyby wszystkie przepowiednie wyrzucić w kosz, i napisać wszystko na przekór im? Toż to byłaby zabawa literacka.
„Bastiony mroku” czyta się świetnie, ale co jakiś czas można natrafić na lapsusy językowe. O ile wcześniej się nie zdarzały lub było ich niewiele, w tym tomie jest ich dosyć sporo. Nie wszystkie są zrozumiałe, a inne denerwują. Przykład: „wilk był wprawdzie ranny, ale bynajmniej uciekł”. A proszę mi wierzyć, że są zdecydowanie gorsze. Czyżby wydawnictwu zabrakło czasu na rzetelne przejrzenie tłumaczenia? A szkoda, bo książka jest naprawdę genialna.
Książka składa się z 58 rozdziałów, sumujących się w 1122 strony. Mimo objętości, pozycja jest świetna. I tylko ciągle pałętająca się obwoluta denerwuje. Myślę, że można byłoby z niej zrezygnować – również dla walorów ekologicznych ;D
Podsumowując – to była jedna z fajniejszych literackich przygód tych wakacji i roku. Akcja zdecydowanie przyspieszyła, wszystkie wcześniejsze niejasności zostały niemal całkowicie rozwikłane. Lektura bardzo mnie wciągnęła i pozwoliłem sobie nie przespać kilku nocy, byleby móc zobaczyć, co znajdę na następnej stronie. Pal licho, że później przysypiałem w ciągu dnia. Ale było warto. I jeśli mogę wypowiedzieć swoje zdanie, Brandon Sanderson w lekko przynudnawą sagę Roberta Jordana tchnął nowe życie. Nadał powieści duszę, i zdecydowanie przerósł tego pierwszego.
Czy polecam? Tak, bo to świetna książka i to nie zależnie od faktu, czy czytaliście wcześniejsze tomy.
Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.