Trzecia część Artura sagi
Zaczyna się w momencie,
Gdy prastary proces magii
Na Mai Dun się odbędzie.
No i przed takim wyzwaniem Cornwell postawił Merlina i Nimue. Oczywiście połowa Brytów modli się, aby bogowie zstąpili z góry, a druga połowa (chrześcijanie) błaga o rychły koniec tych obrzędów.
Co więcej oprócz tych wydarzeń mamy do czynienia z kolejnym atakiem Saksonów, nieugiętości Meuriga i surowym Arturem, który po pewnych wydarzeniach z drugiej części zmienił się nie do poznania.
A czytanie tej historii, to czysta przyjemność. Mamy tu wszystko, czego dusza zapragnie. I wreszcie ciekawość czytelnika zostaje zaspokojona, bo na samym końcu dowiadujemy się jak Derfel trafił z kikutem ręki do klasztoru Sansuma, którego wątek zostaje przypomniany przed każdą z części powieści.
Magiczny duet historię chciał stworzyć,
Lecz Nieprzyjaciel Boga, co Excaliburem władał,
Chciał ból swego syna szybko ukorzyć
I zamiast ofiary, to Merlin gadał...
Choć niestety mam też smutne wieści dla każdego fana Trylogii Arturiańskiej - w trójce mamy za dużo do czynienia z magią, niewyjaśnionymi zdarzeniami, przez co staje się ona lekko fantastyczna i nierealna. Pewnie wiele osób powie, że dodało to świeżości i polotu dziełu Cornwella, ale moim zdaniem tylko zepsuło ogólny efekt, że to człowiek ma władzę w rękach, a nie jest tylko maszyną w rękach konkretnych bogów. Przed tą częścią powieść była ponad podziałami i nawet gorliwy chrześcijanin nie powinien zgorszyć się na wyzwiska rzucane pod adresem jego wiary, bo obie religie były wywyższane, jak i lekko utemperowane przez autora. W "Excaliburze" stery, choć nie do końca w oczywisty sposób, przejmuje jedna wiara, która schylając się ku zatraceniu, spowoduje smutek i gniew u niektórych czytelników.
Niestety Bernardowi chyba skończyły się już pomysły na dalszy rozwój wydarzeń. Choć mamy tu oblężenie, wspaniałe widowisko świetlne i kolejne knucia, to powieść straciła na polocie. Bitwa przeciągała się przez wiele stron i choć ciagle coś się dzialo, odniosłem wrażenie, że poprzednie opisy były zdecydowanie ciekawsze. Może jest to też spowodowane, że Derfel w dużej mierze przebywa sam (np. podróżując) przez co zabrakło tu porywających dialogów, a mamy więcej opisów otoczenia i uczuć.
Nie można jednak zarzucić autorowi ograniczony zasób słów. Już w pierwszym rozdziale Cornwell bombarduje nas całą masą ciekawych, niestandardowych epitetów i zgrabnych porównań. Z pewnością można byłoby mu przyznać tytuł "Mistrza Języku", gdyby nie fakt, że dostał już od królowej Elżbiety II Order Imperium Brytyjskiego. Poza tym jest uznanym pisarzem, który dożył już 80 lat, mając na koncie wiele ciekawych, wart polecenia pozycji.
W ten właśnie sposób zakończyła się moja przygoda z Arturem, Derflem i innymi bohaterami, którzy zaskarbili sobie moją przyjaźń bądź emanują wrogością i złem. Dawno nie przeżywałem tak bardzo czytając tą sagę. I mam wrażenie, że ciężko będzie mi zapomnieć o humorze Merlina, a waleczność Derfla i Galahada wpisze sie w moją pamięć na zawsze.
I choć sceptycy powiedzą, że nagła przemiana Ginewry była sztuczna, a osoba Nimue wpleciona bezpodstawnie, to ja odrzucę te oskarżenia. Bo pan Cornwell wykreował na podstawie legend świat, który przestał być mroczny, a za pomocą Skarbów Brytanii zawładnął fanami w całej Polsce, choć z Anglikami łączą nas jedynie mecze futbolowe...
Brytanii kres, tej historii już pora.
Łza cieknie, na myśl o ich losach.
Saga czeka na nowego adoratora.
Żeby tylko nie była to kosa....