Czasem jest tak, że autorowi czy autorce danej powieści bardzo zależy na tym, by tworzony przez niego czy ją tekst był bardzo przejrzysty, „łatwy w odbierze”. Taki ktoś stara się o to bardzo, bardzo i w końcu okazuje się, że te starania owej osoby zdominowały książkę w takim stopniu, że dokładnie wszystko w niej jest nimi „zarażone”. Wszystko - także te elementy, które tymi staraniami objęte nie były. Brzmi skomplikowanie i tak, że trudno ogarnąć ocb? :) No to jeżeli tak, to zapraszam do lektury „Trzcinowiska”, bo to jest dokładnie ten wypadek :)
Tak, to się mocno rzuca w oczy od początku lektury: jest jak w stereotypowej powieści dla nastoletnich dziewcząt :) Przyjemnie i gładko. I, owszem, tak, że te cechy odczuwamy także tam, gdzie odczuwać ich ewidentne nie powinniśmy. No, popatrzcie na tę początkową scenę niby-łóżkową. Czy tylko mi wyglądała ona, jak jakieś nawiązanie do gatunku noir, w ogóle do twórczości Raymonda Chandlera? Prywatny detektyw w łóżku z nieznaną dziewczyną, ten obrazek może budzić takie właśnie skojarzenia – jednocześnie zaś styl poraża ową dziewczętością. Tak, owszem, jest to uderzający wręcz dysonans. Potem zresztą autorka stara się w pewnym dalszym momencie teksty usprawiedliwić przez chwilkę to wydarzenie i wychodzi to w sumie jeszcze zabawniej.
I taka jest już cała ta powieść: z jednej strony owa specyficzna lekkość stylu, z drugiej morderstwa (tak, Wójcik chyba przeczytała w jakimś poradniku dla aspirujących adeptów sztuki pisarskiej, że nic tak nie podkręca kryminału jak drugi trup już w trakcie akcji i dokładnie się do tej porady zastosowała), rodzinne tajemnice, zderzenie praktyki policyjnej z lat dziewięćdziesiątych z tą dzisiejszą, tajemnice lekko szemranych, mniej lub bardziej prowincjonalnych biznesmenów. Wszystko to przelatuje przez nas, bo styl, tworzony przez pisarkę tak, by totalnie nie stawiał czytelnikowi oporu, przekłada się, „promieniuje”, na te elementy. No, może dramat rodziny trochę pod koniec czujemy, ale tylko na zasadzie przejścia ilości w jakość, mamy tu tyle takich elementów – i, uczciwie trzeba przyznać, autorka konsekwentnie unika epatowania, nie ma w tej książce przemocy domowej, czy molestowania seksualnego (jego to w zasadzie nie ma, jest maleńki rysik, umiejscowiony jednak, podkreślmy to, poza środowiskiem domowym) – że ciężko, by to trochę nie zadziałało. Ale, naprawdę, tylko trochę.
Choć, jak nad tym z perspektywy pomyśleć, to to, co się działo w tej rodzinie rzeczywiście było… niebanalne. Za to w sumie dodaję punkcik.
Ciekawie na tym tle wygląda kreacja głównego bohatera, który ma się stać główną postacią całego cyklu. Widać, że Wójcik bardzo chciałaby zastosować tu metodę „Show, don’t tell”, pokazać nam, jaki on jest wspaniały i super, bez mówienia o tym jaki on jest wspaniały i super wprost. I przez cały czas mamy wrażenie, że to jest takie „Chciałabym, a boję się” :) Z początku elementy mówienia o tym wprost pojawiają się w tekście, potem znikają, niby dalej się czegoś o naszym detektywie dowiadujemy, ale wiele tego nie ma, tak, że w sumie pozostaje nam wierzyć w to, co pisarka z początku powiedziała nam bezpośrednio. I w tym wszystkim ginie nawet to końcowe przybrudzenie go. Pod koniec Zamojski robi coś, cóż, obiektywnie dość złego, co więcej jednak coś, co taki Myron Bolitar, czy inny Jakub Mortka uznaliby za czyn bardzo, bardzo podły. Coś od czego nie podawaliby mu ręki i nie przyjęli go do Klubu Wspaniałych Powieściowych Śledczych. I robi to bez zmrużenia oka, bez chwili wahania. Ma ta zagrywka spory potencjał pisarski i… i przelatuje przez nas, ledwo to dostrzegamy.
W sumie to nawet elementy umiejscowienia powieściowego świata w naszej rzeczywistości (w pewnym momencie jest mowa o pewnym głośnym wydarzeniu u jednego z naszych sąsiadów ze wschodu) są w „Trzcinowisku” zrobione tak, że kojarzy nam się hasło „Chciałabym a boję się” – jest jakaś tam wzmianeczka i tyle.
Powyżej użyłem w odniesieniu do tej powieści słowa „niebanalne”. Niech więc tu, w finale tej recenzji, końcowy jej wniosek wybrzmi nader jasno: cała intryga jako taka poraża wręcz w tej książce banalnością i sztampowością. Od początku domyślamy się, co się tam wydarzyło i rozwiązanie fabularnie nie zaskakuje nas w żadnym stopniu. Pod tym względem pisarka nie postarała się nijak, ten, wzmiankowany już rodzinny element ratuje tę sytuację w niewielkim tylko stopniu. Jest to tym bardziej uderzające, że totalnie na marginesie powieści znajduje się o wiele potencjalnie bardziej interesująca sprawa zaginionego motocyklisty, ledwo przez Wójcik tknięta.