Elantris ma w sobie wszystko, czego potrzebuje dobrze skrojone fantasy – nietypową magię, intrygujący świat, przekonujących bohaterów, ciekawie prowadzoną historię, masę ciekawych pomysłów oraz lekkie podejście do gatunkowych założeń. To świetny debiut oraz wejście w uniwersum Cosmere na pełnym Sandersonie.
Młody amerykański pisarz to prawdziwy wariat, jeżeli chodzi o pisanie fantastyki. Nieustannie tworzy monstrualnych rozmiarów tomy równorzędnie prowadzonych cykli, łączy je w złożone i imponujące uniwersum, a następnie dorzuca do tego opasły zbiór opowiadań poszerzający każdą z serii. W przerwach od pisania wagowo niebezpiecznych tomiszczy… no cóż, pisze jeszcze więcej. Tak zupełnie dla zabawy tworzy przede wszystkim młodzieżową fantastykę, w której z lekkością i błyskotliwością odświeża klasyczne schematy, prowadzi dynamiczną akcję i wszystko ozdabia znajomymi elementami, gwarantując rozrywkę z najwyższej półki. Gdyby Martin wykazywał przynajmniej połowę tego entuzjazmu przy tworzeniu Pieśni lodu i ognia, to zakończenie serii znalibyśmy na długo, zanim Haringtonowi wyrosłyby pierwsze włosy pod nosem. Naprawdę fajnie być fanem Sandersona – nie sposób się przy nim nudzić, a zabawa z jego twórczością zawsze jest cudowna. Facet kocha pisanie, bawi się tym i nie zamierza sobie niczego odmawiać. Natomiast jego literacki debiut sprzed lat to wyśmienity pokaz jego głównych atutów.
Tytułowe Elantris było niegdyś majestatycznym, niemal boskim miastem. Od wieków zamieszkiwali je ludzie dotknięci tajemniczym błogosławieństwem – niespodziewanym przypływem mocy naznacza zupełnie przypadkowych ludzi. Niezwykły dar przekształcał ich ciała i obdarzał niezwykłymi zdolnościami. Niespodziewanie stawali się Elantryjczykami – pięknymi i potężnymi nadludźmi. Samo miasto natomiast olśniewało swoim blaskiem, cudownościami i nieograniczoną potęgą. W jego murach nie było chorób, głodu ani rzeczy niemożliwych. Jak to jednak w powieściach fantasy bywa – krainy płyną mlekiem i miodem tylko na początku historii. Ktoś niespodziewanie odcina magiczne zasilanie i Elantris popada w ruinę, przepełniająca je moc znika, a jego mieszkańcy zmieniają się w na wpół martwe istoty cierpiące nieskończony ból i głód. Dawne błogosławieństwo nadal jednak dotyka „wybrańców”. Teraz jest jednak przekleństwem – klątwą wiecznego nieżycia w cierpieniu. Dziesięć lat po nieznanym kataklizmie Elantris nadal góruje nad zewnętrznym miastem niczym pomnik ponurego upadku… a życie w cieniu takiego kolosa nie należy do najłatwiejszych.
Lista rzeczy, za które można cenić twórczość Sandersona, jest naprawdę spora. Niemal za każdym razem oferuje nam pomysłowe, ciekawe i złożone systemy magiczne, świetnie napisanych bohaterów, do których serce się wyrywa, lekkość narracji oraz subtelnie wplecioną odrobinę humoru. Najbardziej raduje jednak jego podejście do motywów i schematów rządzących w literaturze fantastycznej. Sanderson odświeża je, sprawnie modyfikuje i delikatnie się z nimi zabawia, nie dając się złapać w żadne gatunkowe koleiny. Tworzy on światy przedstawione na swój własny sposób i dobrze się przy tym bawi – a widać to już w Elantris. Podczas gdy w wielu książkach z objętościową nadwagą bohaterowie szkolą się w jakimś złym zakonie lub zbierają swoje drużyny, poszukują zaginionych artefaktów i przemierzają przy tym pół świata i całkiem spory kawałek podziemi – wiadomo, po przygodę trzeba się pofatygować, bo sama raczej nie przyjdzie – w Elantris większość wydarzeń toczy się w jednym mieście. To jednak jeszcze nie koniec zabaw i ciekawych pomysłów: główny zły charakter znajduje się gdzieś daleko poza odwiedzaną okolicą, historia przedstawiona jest za pomocą dynamicznego narracyjnego zabiegu, akcja rozkręca się od pałacowych intryg do scen rodem z komiksów superbohaterskich, a początek mocno przypomina bajkę podkręconą do poziomu high fantasy. W końcu głównymi bohaterami są tu dobry książę zamieniony w potwora, zaradna i niezależna księżniczka oraz… no dobra, złej macochy akurat nie ma, ale w tej roli świetnie sprawdzają się fanatyczni kapłani niezbyt miłosiernego boga. I naprawdę dają przy tym radę.
Poza swobodnym przemieszczaniem się po motywach Sanderson uprzyjemnia nam czytanie przemyślanym i sprawnie poprowadzonym zabiegiem narracyjnym. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy trzech różnych bohaterów: Raodena – wzorowego księcia o wielkim sercu, który został zamieniony w Elantryjczyka, Sarene – zaradnej, inteligentnej i błyskotliwej księżniczki, która znalazła się na dworze w obcym sobie kraju, oraz Hrathena – kapłana wysłanego z ważną misją przez złowrogiego Ostatniego Imperatora. I chociaż akcja Elantris toczy się na niewielkiej przestrzeni, a bohaterowie dość mocno są ze sobą powiązani, to każdy z wątków oferuje nam niemal zupełnie inny rodzaj historii. Radoen zmaga się z klątwą oraz wymagającym życiem w martwym mieście i próbuje rozwiązać tajemnicę niedziałającej magii i upadku Elantris, Sarene natomiast trafia w środek pałacowych intryg, próbuje zmienić ustrój kraju, przynosi ze sobą delikatną falę feminizmu oraz poważnie wkurza złego kapłana – i to tylko na rozgrzewkę. Hrathen w tym czasie cały czas knuje i obmyśla kolejne przewrotne plany, by bezkrwawo obalić władcę, zmienić obowiązującą religię i złożyć nienaruszone państwo swojemu bezwzględnemu władcy. Wątki te początkowo krążą wokół siebie i ledwo się o siebie ocierają. Z czasem jednak bohaterowie zaczynają na siebie oddziaływać, a historie wzajemnie się przeplatają, by w końcówce stopić się w widowiskową i dynamiczną całość. Zabieg ten jest świetnie przemyślany i sprawnie poprowadzony. Sanderson dodatkowo za jego pomocą nadaje opowieści wciągający rytm. Poszczególne wątki następują bowiem w ustalonej od początku kolejności i każdy kolejny rozdział należy do tej samej postaci. Ta konsekwentna powtarzalność sprawia, że zmiana tempa jest jeszcze bardziej odczuwalna i mocniej wciąga nas w opowiadaną historię.
Mimo nagromadzenia wszystkich tych zabiegów akcja w Elantris dość długo stoi w miejscu. Takie zdanie w większości przypadków sprawiłoby, że opasłe fantasy miałoby się ochotę odłożyć na bok i grzecznie mu podziękować. Sanderson jednak potrafi tak umilić nam dość długo stonowaną akcję, że nie jesteśmy się w stanie na niego gniewać. Wolne początkowo tempo jest dla niego okazją do ekspozycji świata przedstawionego – prezentuje nam życie w upadłym mieście, pałacowe intrygi i fanatyzm religijny. Powoli odkrywa przed nami kolejne elementy swojego systemu magicznego i przedstawia nam bohaterów. Sanderson na takie dłużyzny może sobie śmiało pozwalać, bo czuje się w tym najlepiej. Opowiada nam o swoim fantastycznym świecie w sposób wciągający, lekki i pełen subtelnego humoru – intryguje kolejnymi pomysłami, dorzuca trochę współczesnych elementów i sprawia, że zakochujemy się w postaciach, za którymi po chwili bylibyśmy gotowi skoczyć w ogień (albo objęcia kilkusetstronicowej powieści). Stojąca w miejscu akcja zupełnie nie przeszkadza, a później i tak w nagrodę za cierpliwość dostaniemy naprawdę dużo. Zanim się zorientujemy, tempo wzrasta i wtedy dopiero zaczynają dziać się fantastyczne rzeczy – wątki się intensywnie przeplatają, kolejne przewroty fabularne pojawiają się z intensywnością pędzącego rollercoastera, między bohaterami iskrzy na różne sposoby, a finał oferuje akcję rodem z kina superbohaterskiego.
O tekstach Sandersona można by pisać naprawdę długo i to zachwalając je w każdym aspekcie. Tak samo jest w przypadku
Elantris. To świetny debiut i kawał porządnego fantasy – odświeżającego i intrygującego. Napisanego błyskotliwie, bez kompleksów i z sercem do gatunku. Sanderson bawi się fantastyką, czerpie z tego przyjemność i robi to naprawdę na ogromną skalę. Przy takim podejściu do pisania na głowę mogłyby mi spadać tysiącstronicowe cegły, a ja witałbym je zawsze z uśmiechem na ustach i otwartymi ramionami… zupełnie nie zważając na ryzyko obrażeń wewnętrznych.
Psst… Drogi Wędrowcze! Tak, Ty! Jeżeli dotarłeś aż tak daleko i Ci się spodobało, koniecznie zajrzyj na
RuBrykę Popkulturalną i chodź pogadać o książkach (i nie tylko)!
RuBryka Popkulturalna ocenia: 9.8/10
Recenzja ta została początkowo opublikowana na portalu
Nerdheim.pl