Przystępując do lektury książki o Szostakowiczu, miałem pewne obawy czy Anglik w sposób dojrzały opisze dramat genialnego rosyjskiego kompozytora, wielu bowiem zachodnich autorów potępiało mistrza w czambuł jako ideowego komunistę i wiernego sługę reżimu. Moje obawy się nie spełniły, to dojrzała, mądra, wstrząsająca proza.
Najbardziej dramatyczna jest część pierwsza książki. Oto Szostakowicz, święcący tryumfy z operą 'Lady Makbet mceńskiego powiatu', zostaje bezpardonowo zaatakowany w artykule redakcyjnym `Prawdy' w 1936 r. I staje się z dnia na dzień 'wrogiem ludu'. Po takich przychodziła tajna policja w nocy. I przez dziesięć nocy kompozytor czekał z walizką przy windzie na aresztowanie i następujący po nim koniec świata swojego i swojej rodziny, bo wtedy zabraliby i żonę, a dzieci oddali do sierocińca, aby je wychować na dobrych obywateli sowieckich. A sam Szostakowicz umarłby gdzieś z głodu w obozie albo zostałby zabity strzałem w tył głowy jak setki tysięcy innych. Usiłuje Barnes opisać, co czuje człowiek, gdy czeka pod windą na rozpad swojego świata, nie wiem, czy mu się udaje, ale czy to w ogóle można opisać? Jedno jest pewne, po takim doświadczeniu życie już nie jest takie samo.
A w roku 1948 znowu popadł w niełaskę, był jak trędowaty, ale w roku 1949 zadzwonił do niego Stalin i kazał mu jechać na Festiwal Kultury do USA i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przestał być wyklęty. A w USA odczytywał publicznie, co mu podsuwano i potępił uwielbianego przez siebie Strawińskiego. A potem, w 1960 r., zmusili go, złamanego już człowieka, do wstąpienia do partii komunistycznej. Strasznie to smutne wszystko.
Przypomniałem sobie w trakcie lektury książki Barnesa znakomite 'Szepty' Figesa, który pokazał jak Stalin złamał całe społeczeństwo sowieckie. Szostakowicz nie był tu wyjątkiem, co nie umniejsza jego cierpienia i tragedii. A przecież nie chciał wiele: „Chciał, żeby zostawiono go samego z muzyką i rodziną, i przyjaciółmi: najprostsze pragnienie a przy tym zupełnie niespełnialne.”
Książka stawia ważne pytanie: na jakie kompromisy musi iść artysta, aby przetrwać w reżimie totalitarnym i móc tworzyć swoją sztukę? To wcale nieproste, bo władza wciąż ciśnie, wymaga podległości, i odgadywania swoich potrzeb. A niesubordynacja grozi w najgorszym razie śmiercią, a w najlepszym wykluczeniem: niemożnością tworzenia swojej sztuki.
Została po Szostakowiczu muzyka, wciąż żywa i poruszająca, wciąż rozbrzmiewająca z sal koncertowych, bo „dobra muzyka zawsze będzie dobra, a wielka muzyka jest niepodważalna”, bo „Muzyka – dobra muzyka, wielka muzyka – ma w sobie trwałą fundamentalną czystość.” I znowu pojawia się pytanie: czy oceniać wielkiego artystę na podstawie jego życia, czy raczej na podstawie dzieł, odpowiedź wydaje się oczywista...
Po lekturze książki czytałem w Tygodniku Powszechnym artykuł Doroty Kozińskiej, która kompletnie zjechała przekład, ciekawe, bo rzecz szalenie mi się spodobała, ale autorka twierdzi, że tłumaczenie nie oddało w pełni arcydzielności dzieła Barnesa, więc może książka jest jeszcze lepsza...