Zalegał sobie Mrok na owadomarketowej półce, kosztował nieco ponad 10 zł, kusił opisem… Kupiłam. Bardzo szybko okazało się, że powinien zostać tam, gdzie leżał.
Rzecz dzieje się w stacji polarnej na Antarktydzie, gdzie przebywa kilkanaście osób. Dołącza do nich Kate, lekarka mająca zastąpić swojego kolegę po fachu, który zginął – jak jej powiedziano – w wyniku nieszczęśliwego wypadku podczas ćwiczeniowej wspinaczki. Kate zgłosiła się do tej pracy nie dla idei i też nie z chęci przeżycia czegoś ekstremalnego. Zrobiła to pod wpływem silnego impulsu, przemożnej potrzeby zmiany środowiska i zaczęcia wszystkiego od nowa. Jej poprzednie życie skończyło się, gdy prowadzony przez nią samochód skręcił gwałtownie i uderzył w drzewo. Jadący z nią narzeczony zginął na miejscu. W trakcie dowiadujemy się, że nie był to tragiczny koniec szczęśliwego związku, raczej finał trwającego od dawna rozkładu. Kate wciąż zmaga się z fizycznymi i psychicznymi konsekwencjami tego zdarzenia, prześladuje ją też utrzymująca się od miesięcy duszna atmosfera, która je poprzedzała. Przyjeżdża na Antarktydę uzależniona od leków. Naiwnie myśli, że lodowa kraina otrzeźwi ją w wystarczającym stopniu, żeby przestać brać – jak tylko skończą jej się zapasy, które ze sobą zabrała. I o ile jestem w stanie zrozumieć, że są ludzie potrzebujący diametralnej zmiany, że niektórym nie wystarczy przeprowadzka do innego miasta, tylko muszą w bardziej nietypowe miejsce – o tyle pomysł z rzuceniem nałogu, bo pomóc ma w tym roczny pobyt na Antarktydzie, ale wezmę ze sobą jeszcze trochę tabletek na jakiś czas… Wydał mi się cokolwiek zabawny. Główna bohaterka nie udała się Emmie Haughton. Na początku można jej współczuć i kibicować, z czasem już tylko denerwuje.
O śmierci poprzednika Kate najpierw nikt z pracowników stacji nie chce mówić, a gdy języki się rozwiązują, zaczynają się podejrzenia i oskarżenia. Coraz bardziej jasne staje się, że nie była to przypadkowa śmierć, wkrótce giną kolejne osoby i wiadomo już na pewno, że morderca jest wśród nas.
Wydawałoby się, że Antarktyda – odizolowana na długie, ciemne miesiące – będzie idealna dla takiej fabuły. Strach nie ma tu przysłowiowych wielkich oczu, jest prawdziwy. To znaczy – miałby szansę być, gdyby autorce udało się oddać atmosferę piętrzących się niewiadomych i narastających obaw. Gdyby umiała to wszystko opisać. Brak odpowiedniej atmosfery to wg mnie najpoważniejszy mankament tej książki. Można pewnie doszukiwać się przyczyn nijakości w tłumaczeniu, ale nie mam przekonania, czy lepsze tłumaczenie cokolwiek by z tej powieści uratowało. Jeżeli książka jest dobrze napisana, czytelnik wczuwa się w sytuację bohaterów i nieobojętne są mu ich losy. Tutaj trudno przejąć się czymkolwiek i kimkolwiek, bo sposób prowadzenia akcji przez autorkę niemal od początku upewnia czytelnika, że wszystko dobrze się skończy. Nie mam nic przeciwko szczęśliwym zakończeniom, ale o wiele bardziej mnie one przekonują, gdy droga do nich jest choć trochę wyboista. A serce tej książki nie bije, jej styl zaś to prosta linia.
Wyrosło parę kwiatków na Antarktydzie pani Emmy Haughton. Na przykład taki, że prawie od początku wiedziałam, kto zabija. Autorka zastosowała bowiem dziwny zabieg polegający na tym, że zbliżyła bardzo jednego z bohaterów do naszej Kate, po czym natychmiast go odsunęła – i od niej, i z pola widzenia czytelnika też prawie zupełnie. Wydało mi się to podejrzane – i nie myliłam się. Przy okazji dodam, że słowo zbliżenie należy tu rozumieć także jako akt seksualny, do którego prawie doszło, ale jednak nie doszło. Nie przeszkadza to po iluś tam stronach wspomnieć Kate, że kazała partnerowi użyć prezerwatywy. Do czego – nie wiadomo.
Kolejny kwiatek. Kierowniczka stacji (Sandrine) od początku jest wrogo nastawiona do Kate i nie kryje się z tym. Trwa to przez dobre ¾ książki i nie bardzo wiemy, dlaczego. Po tym, jak nakrywa Kate na szperaniu w tajnych dokumentach, nieoczekiwanie zmienia podejście, chce z nią współdziałać i przestaje wreszcie przymykać oczy na to, co się dzieje. Logika jest tu tak oczywista, że dla mnie aż niezauważalna.
I na koniec najlepsze. Jedna z pracownic stacji zachodzi w ciążę. Sytuacja komplikuje się, więc dziewczyna rodzi przedwcześnie – Kate w ekstremalnych warunkach (brak prądu, brak ogrzewania) wykonuje cesarskie cięcie. Matkę i dziecko oczywiście (oczywiście!) udaje się uratować. Ale to nie wszystko! Kobieta kilka godzin po tym, jak zrobiono jej cesarkę, mając założone opatrunki wokół brzucha oraz grubą i niewygodną odzież, wychodzi na 30-stopniowy mróz, aby uratować Kate przed czyhającym na nią mordercą. I ratuje. Kurtyna.
Podsumowując. Szkoda pięknej i groźnej Antarktydy na tak źle napisaną i irytującą książkę. Szkoda też na nią Waszego czasu.