Lucy Maud Montgomery "Anne z Avonlea", przełożyła Anna Bańkowska,
Jeśli nawet po raz ostatni serię książek o często pakującej się w niespodziewane kłopoty, uwielbiającej marzyć i nie dającej się nie lubić rudowłosej dziewczynce czytałam jakieś trzydzieści lat temu, to nadal myślę o niej z dużą sympatią. Podobnie jest z kolejnymi ekranizacjami książek. Byłam mniej więcej w wieku Ani, kiedy w 1985 roku pojawił się film "Ania z Zielonego Wzgórza", który doczekał się później kontynuacji. Wiele lat później nie mogłam też pominąć netflixowej produkcji "Ania, nie Anna", który niestety zatrzymał się na trzecim sezonie.
Zawsze lubiłam małą Anię. Lubiłam również kiedy stawała się podlotkiem, a wreszcie dorosłą kobietą, Anną, chociaż w książce nadal pozostawała dla czytelniczek tą samą Anią, którą pamiętali od momentu, kiedy Mateusz przywozi dziewczynkę na Zielone Wzgórze. Lubiłam jej przyjaciół Dianę i Gilberta, wychowujących dziewczynkę Marylę i jej brata Mateusza, a nawet wścibską i wszędobylska panią Małgorzatę Linde. W nowym tłumaczeniu Ania, z resztą jak wszyscy bohaterowie, utrzymuje swoje angielskie imię, stając się Anne. Gdzieś przewinęły mi się nawet opinie zaskoczonych czy też zdziwionych tym faktem czytelniczek, dla których również niespodzianką była zamiana nazwy ukochanych Zielonych Wzgórz stających się po latach, dzięki tłumaczeniu Anny Bańkowskiej, Zielonym Szczytami. Wcale mi jednak nie przeszkadza powrót do oryginalnych imion, do tego że nastoletnia Ania zostaje Anne, a Maryla od tej pory bedzie Marillą. I tylko do Małgorzaty Linde obecnej Rachel musiałam się przyzwyczaić. Więcej szczęścia mieli Diana czy Gilbert, których oryginalne imiona brzmią nadal tak samo. I chociaż tym razem wracałam do Zielonych Szczytów, polubiłam je tak jak kiedyś uwielbiałam Zielone Wzgórze.
Przyznam, że to jednak nie odbioru nowych imion czy nazewnictwa obawiałam się najbardziej, ale tego na ile pamiętana przeze mnie "Ania" a obecna "Anne" spowodują, że powrót do tej jednej z ulubionych bohaterek książkowych z dzieciństwa czy też wczesnej młodości będzie literacko równie udany jak był wiele lat temu. Tym bardziej, że naprawdę rzadko sięgam po czytane kiedyś książki, zachowując cały czas w pamięci te emocje, które towarzyszyły mi kiedyś, czując, że powtórna lektura, będzie zawsze odebrana przeze mnie w nieco już inny sposób. To już przecież nie nastolatka zanurza się w perypetiach swoich ulubionych postaci, kiedyś rówieśników, nawet jeśli dzieją się w czasach różniących nas o kilkadziesiąt lat, a dojrzała kobieta, trochę z obawą czy zastanie takimi samymi zapamiętanych kiedyś bohaterów, wraca pamięcią do czasów swojej młodości.
Moje obawy ulotniły się jednak bardzo szybko, już po pierwszych stronach poczułam się w Avonlea i w Zielonych Szczytach jak u siebie, jakbym ich nigdy wcześniej nie opuszczała, zostałam po raz kolejny ugoszczona z największą atencją, wróciłam wreszcie do miejsc i ludzi, którzy wcale się nie zmienili.
"–Jeszcze nie jesteśmy w domu – ostrzegła ją pesymistycznie Diana. – Nie wiadomo, co może się do tej pory wydarzyć. Ty po prostu przyciągasz przygody.
– Dla niektórych osób przygody to stan naturalny – zauważyła pogodnie Anne. – Albo się ma ten dar, albo nie."
W moim przypadku powrót do opowieści o Anne okazał się właśnie takim naturalnym stanem, powrotem do przeszłości dającym jednocześnie poczucie bezpieczeństwa, ale też odrobiny przygody, a przede wszystkim bliskości z niewidzianymi od lat ludźmi.