Przyznam się, że do recenzowania niniejszej książeczki podszedłem nieco jak pies do jeża, kręcąc nosem co niemiara. Trochę to paradoksalne podejście -jako że Stabelforda bardzo lubię- wynikło z tego że autora znałem dotychczas jedynie z jego książek z nurtu SF (np. znakomite „Gry wojenne”). A tu proszę: ni mniej, ni więcej, tylko horror. Po przebiciu się przez zadaną mi przez Shadocka lekturę stwierdziłem, że zadanie stoi przede mną trudne: jak tu zrecenzować beletrystykę nie zdradzając przy tym ani krzty zawiłej z resztą fabuły? Nie zdradzając, ponieważ a nuż komuś z Was przyjdzie do głowy przeczytać tę pozycję...?
Do dzieła więc. „Anioł Cierpienia” spełnia wszystkie wymagania horroru- czegóż tam nie mamy: ułomny fizycznie główny bohater dysponujący nadnaturalnymi zdolnościami, istoty nadprzyrodzone, piękna wilkołaczyca, powracający do życia zmarli, tajemne kulty i jeszcze wiele innych „niespodzianek” dość kanonicznych dla tego gatunku... Kanonicznych, ale jakże smakowicie podanych - żaden kanon w wydaniu Stabelforda tak do końca kanoniczny nie jest. Mimo zagęszczenia rodzynków w tym cieście, fabuła toczy i rozwija się powolutku. Tak właściwie, to przez całą książkę dzieje się bardzo niewiele. Autor w mistrzowski sposób zastosował metodę operowania nie akcją (mimo wspomnianej zawiłej fabuły), lecz klimatem. Klimatem wilgotnym, ciężkim i dusznym, w którym nic niej jest tym czym się wydaje. Niewątpliwie duża w tym zasługa tłumacza, który nie zepsuł książki, jak to często się na naszym rynku wydawniczym zdarza: że wspomnę chociaż niesławnego w polskim wydaniu „Pana Światła” Rogera Zelaznego, będącego przecież jedną z jego najlepszych książek. W związku z formułą zastosowaną przez autora zdecydowanie nie jest to pozycja dla każdego, a już na pewno nie dla zapalonych wielbicieli wartkiej akcji i hektolitrów krwi. Bardziej niż w kanon horroru wpisuje się „Anioł Cierpienia” w zapomniany już nurt tzw Wiktoriańskiej Powieści Grozy. Prawdziwa gratka dla wielbicieli Josepha Sheridana Le Fanu (choć czytenik nie znajdzie tu tak charakterystycznych dla J.S. Le Fanu elementów czarnego humoru) czy Edgara Alana Poe. Szczególnie duch tego drugiego mocno emanuje ze stron tej książki .Tak jak u wymienionych Wielkich Mistrzów, tak i u Stabelforda często można się złapać na tym, że już nie wiemy czy to co czytamy rozgrywa się faktycznie, czy tylko w umęczonych bohaterów (ale i nawet ten, dość wyeksploatowany przecież schemat, podany jest w bardzo nieortodoksyjny sposób), umysłach udręczonych i tonących w oparach narkotyków (przepraszam: środków przeciwbólowych), które są ważnym elementem tej misternej układanki. Nieczęsto trafiają się książki, które tak namacalnie wręcz emanują bólem. Bólem fizycznym i nie tyko fizycznym, tak dojmującym, że nieznośnym.
Na koniec wspomnieć jeszcze mogę że jest to pozycja obowiązkowa dla wielbicieli uniwersum gry RPG „Kult”. Obowiązkowym, ponieważ tak doskonale wpisuje się w uniwersum tej gry, że aż podejrzanie doskonale.
Reasumując: dla tych, których horror nie kończy się na gore - koniecznie i nieodwołalnie.