No i masz, po urlopie – na moście korek, nad korkiem wisielec. Może Heraklit nr 1 siedzi w więzieniu, ale Heraklit nr 2 pracowicie zapełnia kostnice. A żeby emerytowany Brodzki nie stracił nim przypadkiem zainteresowania, porywa też jego córkę, Sarę. Dlaczego morderca tak utrudnia sobie życie? Co ukrywa komendant? I dlaczego to ma aż 380 stron?
[Uwaga: spoilery dotyczące pobocznych scen]
Nie bój się, Saro, tatuś już po ciebie idzie! Przetrząśnie każdy zakamarek, wywróci miasto na lewą stronę, nie spocznie, dopóki nie dorwie porywacza i nie upewni się, że jego córeczka jest bezpieczna! No, tylko najpierw pojogginguje (o, przepraszam, „podporządkuje się biomechanice ciała, by – w celu pokonania dystansu – za pośrednictwem nóg i ramion przenieść się do punktu destynacji”). Prześpi się. Pogawędzi z grabarzem na cmentarzu, porozmyśla na stypie o poetach i komunizmie, zrobi policjantom pranka z trupem wykradzionym z kostnicy, poseksi się z kochanką, pogawędzi niespiesznie z archiwistą, popitoli przez dziesięć stron o imadżu dzieci w XIX wieku i „przesłankach schematu argumentacyjnego”, pogada z komendantem o atrakcjach w Darłowie… To wszystko oczywiście przeplatane gorączkowymi rozmyślaniami „Sara, muszę znaleźć Sarę” i akapitami zapewnień postaci pobocznych, że tak, Leon, znajdziesz Sarę, czuję to w sercu, kto jak nie ty. I tak, Leon znajdzie, tylko najpierw coś przekąsi.
Brodzki z tomu na tom zrobił się, cóż, dość niepokojący. Autor chciał mieć takiego szarawego moralnie, przetyranego przez pracę policjanta zahartowanego przez te wszystkie okropieństwa, ale w gruncie rzeczy dobrego gościa i solidnego glinę. Szkoda, że wyszedł mu typ mający poważne zaburzenia emocjonalne, trudno inaczej określić te krzywe akcje, które odwala wobec sojuszników i bliskich. Rozmawiasz przez telefon z byłą żoną, matką swojego porwanego dziecka? Rzucaj same enigmatyczne „nie wierz w to, co ci mówią”, nie odpowiedz na żadne rozpaczliwe pytanie i rozłącz się znienacka. Chcesz pogadać późną nocą z przełożonym? Włam mu się do domu, wytarzaj ukradziony dowód rzeczowy w swoim DNA i zrób pranka ze zmarłym kolegą w roli głównej. Znalazłeś trupa młodej dziewczyny, zamordowanej przez utopienie? Gdy będziesz rozmawiać z jej opiekunką, dowcipkuj, że „tak, znalazła się, robi kurs nurka głębinowego”, „odbija się od dna”. Rzuć się z pięściami na komendanta z sąsiedniej miejscowości, bo śmiał rozmawiać przez telefon z twoją byłą, z którą jesteś rozwiedziony od kilkunastu lat (pomiń, że sam miałeś już kilka kochanek). To wszystko w przerwie między niszczeniem dowodów czy to w wyniku niekompetencji, czy czystej złośliwości. I tak pałęta się ta nasza najjaśniejsza gwiazda na firmamencie toruńskiej policji przez ponad dwieście stron bardzo starając się nie dojść do żadnych wniosków.
„Czy ta wiedza nam się do czegoś przyda? Czy może chcesz po prostu powiedzieć co wiesz, Bryk?”, przerywa w pewnym momencie rozdrażniony Brodzki. Zamieńcie „Bryk” na „Woźniak” i proszę, mój komentarz do poziomu narracji sam się napisał. Tę książkę można byłoby spokojnie ciachnąć o połowę z tymi wszystkimi głębokimi jak zlew przemyśleniami zapchanymi trudnymi wyrazami dla samych trudnych wyrazów i kulturowymi nawiązaniami niesłużącymi absolutnie niczemu. Nie daj borze pojawia się jakaś akcja, trzeba jej tempo zaraz utłuc wewnętrznymi monologami, jeszcze by kto poczuł, że porwano córkę bohatera, liczy się każda sekunda i trzeba się spieszyć. Ale do robienia postojów nie trzeba autorowi akcjowego pretekstu. Jakieś 50 pierwszych stron to wspominki tego, co się działo tom temu, później nieustannie przypominane jest czytelnikowi to, to sam kilkanaście stron temu przeczytał. Jesteśmy w środku ważnego zwrotu, i bam!, przerwa na dwie i pół strony notki biograficznej drugoplanowej postaci. Bohater w kulminacyjnej scenie rozmawia z antagonistą, wkoło kamery i snajperzy? Strona dwudziestopięciozdaniowego przemówienia, najlepiej.
Potwierdza się moja teoria, że akcja dzieje się w alternatywnej rzeczywistości, gdzie liczebność mieszkańców Torunia w zawierusze historii spadła do czterystu mieszkańców. Stąd jeden technik na całe miasteczko („po śmierci Daktyla nie masz nawet, kurwa, technika i ślecie wszystko do Bydgoszczy”), jedna lekarka zmieniająca specjalizację zależnie od potrzeby, kostnica nie wyrabia a grabarze jęczą, że dawno takiego pomoru nie było, bo aż cztery trupy, jedno auto na całą okolicę, które musi wozić bohaterów, choć jest starym fiatem dzień po poważnym wypadku, konferencja dla lokalnej prasy z tekstami typu „państwo zadają pytania, ja ewentualnie odpowiadam”, gdzie dziennikarze zajadają się kanapkami podczas programu na żywo, naczelny gliniarz znany każdemu z imienia, nazwiska i problemów, jak komendant robi akcję w celu złapania jednego typa, to cała komenda pustoszeje…
To też linia czasowa z dość zagadkowym rozwojem technologii. Jest rok 2016, bohaterowie noszą komórki, ale najwyraźniej w powszechnym użyciu są wciąż aparaty telefoniczne z tarczą, zdjęcia z lat 90 są czarno-białe, a szpital ma monitoring na VHS. Ale panie, za to jakie mają kamery! Fotoradary strzelają takie fotki, że można podziwiać nie tylko rękawiczki kierowcy, ale też materiał, z jakiego są wykonane. Wspomniany monitoring, ponoć starusieńki i byle był? Wszystko w kolorze i bez problemu można przeglądać takie detale, jak uszy o nietypowym kształcie czy wyłapywać miganie diodki komórki leżącej na szafce. No, może kamera z okiem skierowanym na most ledwo we mgle rejestruje tira, ale za to bez większych problemów przyuważa przechodnia w kapeluszu.
Humor jest tak osłabiający, że nawet nie mam siły napisać coś więcej, omdlewają mi palce. Dalej.
Intryga, panie, jaka intryga, nawet nie chce mi się pochylać nad tym pitololo o nadmorderstwach, seksualnej dewiacji wyrażanej przez upodobanie do czerwonego i diagnozach wystawianych z daleka przy robieniu kanapek. Morderca uwielbia utrudniać sobie życie, wymyślając metody wymagające mnóstwa zachodu i podrzucając zwłoki w centrum miasta w biały dzień. Przykładowo: rankiem zostaje zamordowany straganiarz. Ale nie byle jak zamordowany, o nie nie! Ktoś zawiązuje mu na szyi pętlę z grubej, metalowej liny, i trzymając jej drugi koniec zjeżdża windą (która zamknęła się i pojechała mimo tejże liny). Ponieważ w bloku mieszka najwyraźniej z pięć osób lubiących pospać sobie do południa, to nikt nie zauważa w tym czasie trupa, zablokowanej windy, mordercy pracowicie odcinającego zaklinowaną linę. Zwłoki lądują na wózku inwalidzkim, które zabójca tacha przez dwa przejścia dla pieszych, wywala na straganie i odjeżdża niepokojony przez nikogo. Stragan znajduje się obok ruchliwego przystanku, kwiaciarni, parkingu i kiosku, zwłoki zostają odkryte dopiero wieczorem. I cała reszta działalności sprytnej szajki na podobnym poziomie.
A w tym wszystkim po prostu luzem rzucone idiotyzmy: pies patrzący z przerażeniem na plamę kaczej krwi, matka dziecka porwanego przez morderców pocieszana żartem z PRL-u, grzbiet pręgierzowego osiołka (wyguglajcie sobie) jest tak ostry, że wykrwawia usadowioną na nim ofiarę przez rozcięcie jej genitaliów, lekarz nie zauważa silikonowej maski na denacie, krajowe stacje huczą o ofierze gwałtu z imienia i nazwiska, fejsbuk przez kilka dni nie usuwa nagrania z morderstwem (co według postaci jest dowodem poprawności politycznej?...), do rany przykłada się lód, komendant trzyma obciążające go zdjęcie oprawione w ramkę na biurku, monitoring na szpitalnych salach, morderca ustawia zaciążenie i poród pod dzień przejścia na emeryturę Brodzkiego… Ale moim absolutnym fejvem jest scena na cmentarzu, gdy nasz bohater postanawia urządzić prowizoryczną salwę honorową, której pożałowano jego ojcu. Najwidoczniej mundurowi żałobnicy przyszli uzbrojeni jak cyngle na pogrzeb mafiosa, kilkunastu zgromadzonych wykonuje dziwne manewry na komendy Brodzkiego, których nie da się wykonać bronią krótką – komendy zresztą kopiuj-wklej (z dublem) z „Ceremoniału Policyjnego” (2012), które nie mają w tym momencie ceremonii żadnego sensu („- Kompania – baczność! Na ramię – broń! Prezentuj – broń! Na ramię – broń! Prezentuj – broń! Na prawo – patrz!” – po co siedzący do tej pory przed trumną żałobnicy mieliby patrzeć na prawo…). Wisienką na torcie jest odbezpieczanie kabury i cmokanie z politowaniem, że seryjnie produkowana broń nie jest wyważona, znaczy, że nie używana. Przypominam – salwa honorowa zorganizowana w kilka sekund bez pozwolenia w miejscu publicznym, i nie, nikt nigdy nie zostaje za to pociągnięty do odpowiedzialności.
„Powtórka” powinna dostać ode mnie jednak dwie gwiazdki, żeby przyznanie jednej „Mgnieniu” mocniej wybrzmiało. „Mgnienie”? Chyba „Zaględzenie”, prawdziwym mordercą jest narracja, która wysysa z czytelnika życie.
[Recenzja została po raz pierwszy opublikowana na LubimyCzytać pod pseudonimem Kazik.]
^ Brodzki robiący wszystko, by odnaleźć córkę, koloryzowane
Leon Brodzki wraca do gry! Nawet gdy Heraklit ląduje za kratkami, policjant nie może długo cieszyć się spokojem. Brutalne morderstwo i porwanie młodej dziewczyny zmuszają go do wznowienia śledztwa. S...
Leon Brodzki wraca do gry! Nawet gdy Heraklit ląduje za kratkami, policjant nie może długo cieszyć się spokojem. Brutalne morderstwo i porwanie młodej dziewczyny zmuszają go do wznowienia śledztwa. S...
Druga część cyklu z detektywem Leonem Brodzkim, rozpoczyna się dokładnie w tym momencie, w którym zakończyła się akcja pierwszej. Jeśli nie czytaliście „Powtórki”, to koniecznie musicie to zrobić. Po...
W mojej opinii o "Powtórce" pisałam, że jest to książka, dla której powinny być stworzone oceny ujemne, no, ale wtedy nie znałam "Mgnienia". W "Mgnieniu" wszystko jest bardziej, mocniej i więcej, ni...
@S.anna
Pozostałe recenzje @KazikLec
Chryzantema, cytra, topór
To, że klan Inugami to banda serdecznie nienawidzących się nawzajem palantów, nie jest żadną nowością. Równie dobrze znanym w okolicy faktem jest ich źle skrywane wyczek...
1937, prowincja, cała okolica żyje ślubem lokalnego panicza i nauczycielki. I będzie jeszcze bardziej żyła morderstwem, które wydarzy się w noc po ceremonii, gdy rodzinę...