Już dawno nie czytałam tak naciągniętej do granic możliwości powieści. Nawet nie chodzi o samą historię, a o aspekt psychologiczny. Prawie każda reakcja głównej pierwszoosobowej narratorki Sary była nienaturalna, nielogiczna, niezrozumiała. Bohaterka wie, że powinna zadać pytanie i otrzymałaby odpowiedź, ale to zakończyłoby powieść po kilkunastu stronach. Zamiast tego wybiera dywagacje i prywatne śledztwo, które wlecze się przez niemal 400 stron.
Sara jedzie w odwiedziny do teściowej. Ta przypadkiem wspomina o Laurze, byłej jej syna, męża Sary, Roberta. Dziewczyna zaginęła 10 lat wcześniej po spotkaniu z chłopakiem. Od tego momentu lawinowo zaczynają następować absurdalne zachowania i reakcje. Wizyta Sary u Doroty w sklepie wywołała we mnie sardoniczny uśmiech. Dorota, przyjaciółka Laury, nagle czuje potrzebę zwierzenia się przypadkowej osobie. Podobnie na Sarę reaguje matka zaginionej. Ba, zaufanie jest tak duże, że zaprasza kobietę do domu na rodzinny obiad. Tam nowo poznana osoba chce pożyczyć od Sary dużą ilość pieniędzy. Przypadkowo Sarze zwierza się również Rafał, wspólnik jej męża, choć ta wyraża wobec niego jawną niechęć. Robert jest niby jego przyjacielem, ale właściwie konkurentem. Robert jest zaangażowany w rodzinną firmę, ale przyjaciel zdradza Sarze, że od miesiąca nawet nie pokazuje się w firmie. Kilkadziesiąt stron później wychodzi, że jednak się angażował. Sara niby kocha męża, a jednocześnie najchętniej cofnęła by czas, by nigdy nie poznać Roberta. Podobnie ma ze swoim kochankiem, który pojawia się znikąd, wtrąca się w życie małżeńskie kochanki, umoralnia jej męża, stalkuje i znika równie szybko. Sara wyrzuca test ciążowy do śmietnika, by później okazało się, że mąż go znalazł, gdyż żona z niejasnych powodów go wyjęła i "porządnie" ukryła.
Stylistycznie jest całkiem przyzwoicie, ale w połączeniu z absurdalną treścią, powieść ma wydźwięk wygłaszanej tyrady o niczym.