Tytuł nie powinien was zmylić, że uśniecie w trakcie lektury. Mimo tego, że nie jest to typowy thriller, mrożący krew w żyłach, ale coś na pograniczu tego gatunku i powieści psychologicznej, potrafi utrzymać czytelnika w napięciu.
Już sam początek książki podziałał na mnie jak kubeł nieprzyjemnej, zimnej wody, kiedy autorka z głośnym tupnięciem rozpoczęła opowieść od przerażającego wydarzenia, jakie dotknęło rodzinę inspektora Manfreda, jednego z głównych bohaterów. Później nie było lepiej, ponieważ przed czytelnikiem rozpostarła się historia Samuela, nastolatka, który mocno w życiu pobłądził i który znalazł schronienie u Rakel. Tam zajmował się niepełnosprawnym chłopcem, ukrywając swoją tożsamość i próbując uciec przed demonami, które sam wcześniej do siebie przywołał. Trzecią nitką, prowadzącą do kłębka finalnego fabuły, jest Pernilla, matka Samuela, która próbuje go odnaleźć. Losy tej trójki połączą się za sprawą anonimowych topielców – w jaki sposób? Żeby to wyjaśnić, trzeba by opisać to na kilkuset stronach, jak zrobiła to Camilla Grebe.
Narracja jest trzyosobowa (opowiadana z perspektywy trzech osób) co bardzo lubię, ponieważ można spojrzeć na główny wątek z różnych perspektyw. Nie żeby to sprawiało, że łatwiej będzie rozwiązać zagadkę, ale przynajmniej czytelnik się czuje tak, jakby dostawał fory od autorki. Coś w stylu: „no dalej, masz potrójny ogląd na całą sytuację, na pewno wykombinujesz o co w tym chodzi.” Mi się nie udało, ale satysfakcja z...