"Nigdy dotychczas nie przyszło mu na myśl, że literatura jest najlepszą zabawką, jaką wymyślono, żeby drwić z ludzi [...]".
Może Gabriel García Márquez postanowił zadrwić z nas wszystkich? Wciągnął nas w swoją wizję, w której pewne elementy żyją własnym życiem i dzieją się rzeczy niewytłumaczalne, które bez specjalnych oporów akceptujemy, bo autor nam je podaje jako oczywistości, więc jakoś tak głupio jest protestować.
A w Macondo dużo się dzieje. Tak dużo, że w pewnym momencie nie ogarniałam już tych wszystkich José Arcadiów i Aurelianów i czułam się jak ślepa Urszula, którą dzieciaki wciągnęły w swoje zabawy. Za nic nie podjęłabym się nawet próby opisania fabuły tej książki czy jakiejkolwiek interpretacji. "Sto lat samotności" to opowieść, którą wchłaniałam, nie czytałam, prawie odczuwając na własnej skórze wilgoć podczas deszczowej pogody, czy powolny upadek i rozkład miasta. Samotność ma wiele twarzy, a bycie na nią skazanym to przerażająca klątwa.