Jakbym oglądał kino Antonioniego. Zniknięcia jako miara pociągającej podróży po wschodach i zachodach samotnich serc, które nieustannie odnajdują towarzystwo przy szklance - odciągając od drażniącej samotności. Murakami od zawsze porusza się w sferze uporczywej seksualności, która ściąga ludzką kopułę na dno egzystencjalnej próżni kosmicznej. Banalna opowieść z greckiej wyspy ma znamiona greckiej tragedii, ballady o rozszczepieniu duszy, co krąży jak satelita po mglistej rzeczywistości, która wyparła się rzeczywistego. Pozostały domysły, niesmak straconego życia i błędy, które nie wychodzą poza ramy sprzeczności ludzkiej komedii. Komedii o dramacie jutrzenki, gdyż niebo świeci wysoko nad wyspami. Tam, gdzie słońce najwyraźniej błądzi zaćmienie, a nasi bohaterowie miotają się w bezkresie ciszy. Słowa nie oddają pożądania, a marzenia zostały porzucone i wywiezione na wysypisko zapomnienia. Tragiczna opowieść, która z pozoru ujawnia dramat ludzkiej niedoli, ale czy kiedykolwiek czuliśmy się wyróżnieni, zrozumiani czy spełnieni? Jedna z postaci porzuca fortepian, mężczyzna kocha kobietę, która jest lesbijką, a jednocześnie jest najlepszym przyjacielem, jak w serialach obyczajowych. Rzeczywistość Murakamiego to pasożyt, który wżera się w podskórne rdzenie organizmu - wysysa krótkie, szczęśliwe chwile, a piętnem pozostają blizny po znajomościach, które prowadzą do zguby. Ta straszna samotność powinna zostać wybawieniem, lecz przynosi bunt wobec zgorzkniałej nijakości ludzkiego...