Przyjemne i dobrze (w sensie - językowo i stylistycznie poprawnie) napisane czytadełko, idealne na długie, listopadowe wieczory, gdy człowiek chce się zwinąć pod kocykiem z kubkiem herbaty i przeczytać coś lekkiego, niezobowiązującego, łatwego w odbiorze. Plus te opisy uroczego miasta, przemiłych ludzi, i - zwłaszcza - czekolady, procesu jej produkcji, jej zapachu, smaku, ach!
Tylko, że.
Tylko, że cała opowieść składa się ze schematów. Schemat na schemacie schematem pogania, wykorzystane zostały chyba wszystkie, od krnąbrnego dziewczęcia z nobliwej rodziny, realizującego swe niezgodne z oczekiwaniami wspomnianej rodziny marzenie, poprzez spektakularną klęskę marzenia, szczęśliwy zbieg okoliczności w postaci odnalezienia tajemniczej cioci ze spadkiem, rodzinne sekrety, zerwaną przyjaźń aż po przepięknego nieznajomego, który okazuje się konkurentem biznesowym oraz dupkiem, lecz ze złotym sercem, którego nienawidzimy, ale w zasadzie nie do końca, bo tak iskrzy, tak iskrzy... Każde z tych rozwiązań przewidywałam od pierwszego zdania, niemal od pierwszego słowa, które się pojawiało, gdy kolejny schemat wkraczał na scenę, i w pewnej chwili czułam z tego powodu wręcz irytację. Ostatecznie, romans nie romans, obyczajówka nie obyczajówka, wiem, że nie są to jakieś odkrywcze gatunki, ale na maleńkie, nieznaczne zaskoczenie chciałabym móc liczyć.
Zapewne przeczytam część drugą, bo pierwsza kończy się masą niepodomykanych wątków, a poza tym rzecz jest w le...