Nowa książka Urszuli Honek różni się od poprzedniej, ale nie nastrojem. Różni się wzmożoną lakonicznością, brak tu już małych poematów prozą, sporo za to fragmentów kilkuwersowych, pisanych „ze ściśniętym gardłem”. Dla Honek coś takiego jak „wesoły wiersz” w ogóle nie ma racji bytu, życie jest pasmem nieszczęść, takim samym nieszczęściem są narodziny, jak i śmierć, a także miłość, te zaś trzy „momenty” poetkę przede wszystkim interesują. „Pod wezwaniem” to książka arcysugestywna, napisana z wielką znajomością fachu, trudno ją wszakże nazwać „ładną”, nie jest to literacki gadżet, raczej twardy orzech do zgryzienia. Czytelnik wychodzi z tej lektury unurzany w gnojówce, błocie i pomyjach, ale też swoiście zadowolony i przekonany, że taka anty-katharsis była mu potrzebna. Na pytanie autorki, jak mi się podobało, odpowiadam zatem: Strasznie mi się podobało, ale wciąż mam z tym problem.