Ciekawe czy pisząc tekst piosenki "Flowers" Miley Cyrus pomyślała przez chwilę o pierwszym zdaniu powieści "Pani Dalloway"? Pewnym jest natomiast, że czytając obecnie powieść Virginii Woolf, trudno przy samym początku nie pomyśleć o wersie "I can buy myself flowers" 😉
Klasykę pióra Woolf poznałam dwadzieścia lat temu, ale z przyjemnością wracam do niej po latach - ona w nowym tłumaczeniu, ja z większym doświadczeniem życiowym. Lubię czasem sprawdzić czy czytane przeze mnie w młodości powieści udźwigną ciężar czasu. W tym wypadku oczywiście nie miałam żadnych wątpliwości. I tak oto spotkałam niebanalną, przypruszoną nieco kurzem lat, znajomą.
Z nowej perspektywy świat widziany oczami Clarissy Dalloway jest mi chyba jeszcze bliższy, zmieniają się epoki, przemija tło, natomiast lęki, niepewności, przemyślenia, przenikliwe spostrzeżenia bohaterki pozostają niezmienne, są ponadczasowe.
W tej powieści nie ma w zasadzie jakiejś szczególnej akcji, ot, spędzamy jeden dzień w pięknym, czerwcowym Londynie. Tytułowa bohaterka przygotowuje się na wieczorne przyjęcie i jeszcze nie wie, że do miasta przyjechał właśnie Peter Walsh, jej młodzieńcza miłość..
Poznamy panią Warren Smith, która wraz z mężem Septimusem przybyli na wizytę do doktora Bradshawa, zresztą wspomniana para z reguły przyjeżdża do metropolii by dać się przebadać. Losy bohaterów powieści splatają się, szlaki ich wędr...