Jakoś tak mam, że w domu często pozwalam myślom podążać ku dalekim krainom a tam, chętnie wskakuję na chwilę w rodzime klimaty. Znad adriatyckich błękitów przesyłan więc dzisiaj w niebieskiści "Kąkola" - uroczego chwastu.
Zośka Papużanka to mistrzyni polszczyzny. Z nią nie można po prostu spędzić wakacji na wsi, delektując się swojskim klimatem i typową, wiejską krzątaniną. Tam zza krzaka wychyli się Leśmian, wydarzenia opowiedzą się w rytmie Jasia i Małgosi a każda postać dostanie odpowiednie dla siebie zdrobnionka, podwójne hiszpańskie rr albo przydomek iście boski - jak dziadek Pan Bóg.
Ja, dziecko komunistyczne, chłonę każdą stronę wspomnieniami żywymi niczym ruchome pocztówki. Patrzę zdziwionym wzrokiem na zapracowane ręce Bejatki i na jej ojca oszusta i wyzyskiwacza. I mój dziadek, wujek czy inna głowa rodziny stanowili wzór patriarchatu i tej władzy absolutnej, która wystarczyło, że patrzyła i już groza biegła kręgosłupem starszych i młodszych.
Postacie z "Kąkola" to życie malowane akwarelami, na które czasem spada kleks. Jakby z innej bajki, na pewno w innej, mrocznej barwie.
Młodsze dzieciaki, a to Trutnie a to Kukułczane dzieci, wyrywają z rytmu malinowych kradzieży a matka-wariatka, ciotka od Dziubaska wprawia w czarną rozpacz. Przeklinaczka jest nie do ujarzmienia, sasiedzi przynoszą a to leżenie na wodzie stawu, które się źle skończy, a to żebranie o alkohol ubraną w opowieści niewiarygodne - "Józek, pechowiec literat,...