Julia ma dziesięć lat i dwadzieścia trzy dni, a przynajmniej tak twierdzi jej tata, bo dziewczynka sama nie lubi liczb. Woli słowa. „Liczby można wyrazić słowami, a słów nie można wyrazić liczbami, zdaje się więc, że to słowa mają większą moc, prawda?" Na świat patrzy z dużą wrażliwością, a wychowanie rodziców sprawia, że jej zasób wiedzy może robić wrażenie. Jest wyjątkowym dzieckiem, które znalazło się w wyjątkowej sytuacji. Zmuszona jest bowiem zamieszkać z rodzicami i kotem w starej latarni. Zajęty pracą wśród kabli tata, ogarnięta obsesją na punkcie rekina mama i chłopiec, który kocha gwiazdy — oto nowa codzienność dziewczynki i choć brzmi to interesująco, to pachnie również katastrofą. Dużą dawką bólu, udawania silniejszej niż jest się w rzeczywistości czy niemego krzyku.
I właśnie o tym jest ta powieść.
O dziewczynce, która widzi więcej, niż rodzice by sobie tego życzyli i którą powoli to przygniata. Która porównuje się do wieloryba, jaki pływa samotnie, bo wydaje dźwięki na innej częstotliwości niż reszta jego gatunku. Która próbuje nie sprawiać problemów, ale jest tylko człowiekiem i to w dodatku dzieckiem. Dzieckiem, które cierpi.
Julia to piękna dusza, a piękne dusze często obarczone są ciężarem samotności oraz narastającego bólu. Tym bardziej, że czasami życie nie ułatwia. Jest jak lawina ziemi na osuwisku, gdzie najpierw spada trochę kamieni, by w końcu runęło wszystko.
Dziękuję Kiran Millwood Hargrave za te słowa, dziękuj...