Zazwyczaj trudno mi było sięgać po książki polskich autorów. Chyba dlatego, że większość takich prób kończyła się rozczarowaniem. To było przed odkryciem przeze mnie Nahacza i Żulczyka. Zaczęłam się przekonywać. Pewnego dnia natknęłam się w bibliotece na książkę o ładnej okładce na stole z nowościami. Przeczytałam wszystkie opisy i komentarze dostępne na tyle i przodzie. I co? Wszystko pasowało. Opowieść podręcznej. Awaria świata. Wyobraźnie apokaliptyczne. Syndrom końca świata. Mówię sobie - no nie, to musi być coś dobrego.
I było. Ku mojemu rozmiłowaniu, dało się nawet ujrzeć trochę tego Atwoodowego klimatu (bliski powieści 𝘚𝘦𝘳𝘤𝘦 𝘶𝘮𝘪𝘦𝘳𝘢 𝘰𝘴𝘵𝘢𝘵𝘯𝘪𝘦). A te poetyckie metafory! I w ogóle pięknie napisane. Obecne było morze (w dość niepokojącym i zabójczym wydaniu, ale jednak), spora aura tajemnicy, mylące tropy, intrygujące flashbacki... Gdy zaczęłam czytać, byłam naprawdę oczarowana i cieszyłam się swoim znaleziskiem.
Co mnie denerwowało? Mark i jego nudne felietony. Jego podejście do życia, to w jaki sposób mówił o Romie. Odrzucał mnie strasznie. Ale to wszystko. No dobra, pod koniec książki akcja jakoś niespodziewanie śmiga - wszystko się dzieje tak szybko, że kończąc czytać, nie zdawałam sobie sprawy, że to już finał... i w dodatku taki... gorzki. Za to uwielbiam postać Annie i jej pustelnicze artystyczne życie nad morzem.
Nigdy dotąd nie czytałam polskiego postapo. Wpadła mi w ręce kiedyś średnia polska dystopia, ale nic poza tym. Jestem miłoś...