W ten pierwszy dzień Nowego Roku wchodzę z kolejną pozycją słowackiego mistrza grozy, Josefa Kariki i tym razem - niestety- zamiast zachwytów czekało mnie rozczarowanie. To nie ten Karika, który potrafił oczarować mnie rewelacyjną "Szczeliną". Zdecydowanie NIE. Książka przegadana i to w najbardziej kulminacyjnych momentach, do tego chaos i mnóstwo filozofii. Niby wszystko się ze sobą łączy a jednak czasem brak tu spójności. Z wszystkich pięciu opowiadań tylko na jednym udało mi się skupić i to tylko w małym stopniu, pozostałe cztery w ogóle nie przypadły mi do gustu, nie mówiąc już o jakimkolwiek poczuciu grozy, bo o tym w ogóle nie mogło być mowy - nic nie było w stanie mnie tutaj przestraszyć.
Lubię książki Kariki, nawet nie za sam nastrój grozy, którą autor potrafi bardzo umiejętnie operować jeśli chce, co zresztą udowodnił już w "Szczelinie", ale też za umiejscowienie fabuły w słowackich Tatrach i miejscach, które są albo dobrze mi już znane, albo dopiero zamierzam je odwiedzić. Lub nie. (już wiem, że w okolice Trybecza na pewno się nie zapuszczę - nie jestem aż taka odważna). "Głód" mnie zawiódł ale traktuję to jako odosobniony przypadek, w końcu każdemu pisarzowi trafiają się od czasu do czasu śliwki- robaczywki, mimo to nie widzę powodów, żeby rezygnować z przeczytania pozostałych tytułów autora, bo i tak będzie mnie kusiło na kolejne. Być może znowu się zawiodę ale liczę też, że autor w końcu powróci w swoim najlepszym, "szczelinowym" wydaniu.