Nie będę ukrywał: brnąc z mozołem przez pierwsze dwie części "Braci Karamazow", właściwie co chwilę miałem chęć przerwać czytanie, rzucić ich w kąt i więcej do nich nie wracać. Nigdy, w żadnej książce, nie spotkałem się z takim nagromadzeniem patologicznej, chorobliwej histerii bohaterów, (z których ani jeden nie zachowuje się normalnie) i prawosławno- bogoojczyźnianej agitacji. Potwornie przerysowane reakcje postaci, obłąkańcze, nawiedzone dialogi i tyrady tak płaczliwe, patetyczne i nadęte, że nawet niektórzy francuscy pisarze pokiwaliby głowami z uznaniem.
Klnijcie, rzucajcie kamieniami- fakt faktem pozostaje, że poza nielicznymi przebłyskami (poemat "Wielki Inkwizytor", życiorys ojca Zosimy), czytanie tego jest jakby formą kary i nie dziwią mnie ci, którym skończyła się cierpliwość. W pełni ich rozumiem.
W końcu jednak przychodzi jeden z punktów kulminacyjnych, który jest fundamentem dla dalszego przebiegu akcji i.. następuje przemiana. Koniec z biciem czołem o posadzkę, koniec z żenującymi przemowami obłąkanych. Wreszcie zajmujemy się studium psychologicznym, a bohaterowie, jak nigdy dotąd, stają się wreszcie ŻYWI- to nie są kukły wypełnione bełkotliwymi sentencjami, jak to miało miejsce wcześniej.
Co prawda, postaci kobiece- Grusza i Katia, nadal mają niebywale irytujące momenty, ale, mówiąc brutalnie, nie na nich powinniśmy się skupić, bo głównymi aktorami tutaj są tytułowi trzej (a może czterej?) bracia. Każdy z nich odzwierciedla inny fragment "rosyj...