"Błękitny zamek" jest to urocza i ślicznie napisana opowieść o kompletnie stłamszonej przez apodyktyczną rodzinę dziewczynie, niezbyt ładnej, niezbyt przebojowej i raczej niewidzialnej (i z którą swego czasu z wszystkich wymienionych powyżej powodów silnie się identyfikowałam), która dobiegła poważnego wieku lat 29 bez cienia szans na zamążpójście i wyrwanie się z rodzinnego domu. Jedyną możliwość wyrwania się dają jej odbywane w wyobraźni wizyty w wyimaginowanym Błękitnym Zamku, gdzie wszystko jest inaczej - a nade wszystko zupełnie inna jest sama bohaterka.
I tak jest aż do dnia, gdy dziewczyna dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora i został jej góra rok życia (tu się nie identyfikowałam, bo jeszcze nie wiedziałam, jakie siurpryzy szykuje mi życie, za to niewykluczone, ze zidentyfikuję się teraz, a wtedy - drżyj, świecie!). Na myśl, że miałaby ten rok spędzić tak, jak poprzednie dwadzieścia dziewięć, w Joannie (Valancy w oryginale i nowszym tłumaczeniu, ale przywykłam do Joanny, cóż począć) pękają tamy i decyduje się ona wziąć tę resztę życia, która jej pozostała, w swoje własne ręce.
A wszystko to jest opisane z wdziękiem i bardzo przyjemnym językiem, postacie są krwiste, główna bohaterka się rozwija (a może budzi - to już kwestia do dyskusji), a miłość (bo cóż by to był za romans bez miłości, nieprawdaż) jest bardzo, bardzo... romantyczna. Tak, to jest właściwe słowo - "Błękitny Zamek" to niezwykle, niemodnie, dog...