Reklamowana i polecana jako zapis „wstrząsów i następstw lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych”, w której Autorka przywołuje spotkanie z Jimem Morrisonem i zbrodnię popełnioną przez grupę Mansona. Zabieram się do czytania (toż to „słynny” Biały Album) i po zakończeniu pierwszego rozdziału czuję pustkę. Pustkę, która nie opuszcza mnie aż do końca.
Nie mogę wydobyć z siebie zachwytu, żadnych ochów i achów. „Biały album” mnie – najmocniej za to przepraszam – zanudził. Nie było tu dla mnie nic ciekawego – przytaczane przez Didon postaci, anegdoty i miejsca były mi zupełnie obce i nie stawały się ani o cal bliższe. Ślęczenie przy googlu też nie pomagało. Zdania typu „Chciałam otworzyć i zamknąć bramę wlotową Clifton Court Forebay”, opis Posiadłości Gubernatora („w złocone lustro w bibliotece wkomponowane jest popiersie Szekspira”), Royal Hawaiian w Honolulu, czy Geetty (które „mogłoby zostać zamówione do filmu Christian Czarodziej”), wulgarne, „disneyowskie” i żydowskie, mające być pomnikiem sztuk pięknych, spływały po mnie jak po kaczce. Nie wiem (i prawdę mówiąc jest mi to obojętne), kim był Adlai Stevenson, Gary Fleischman, Sybil Brand, a kim James Albert Pike i inni), co nadzwyczajnego było tym, że Nancy Reagan zrywała kwiaty w ogrodzie i co z tym wszystkim ma wielebny Theobold. Nie próbuję nawet odgadnąć, jakie przesłanie niesie wyliczanka filmów, które Didon widziała. Gubiłem się w niekończących się, pokracznych zdaniach („To stosunkowo rzadki...