Bezgwiezdne Morze jest jak magiczny, zbyt realistyczny sen, po którym przez pół dnia ma się kaca. A potem sen się zaciera, miesza z prozą dnia codziennego i pozostaje tylko mgliste wspomnienie tego, co Tam i Kiedyś, bez sensu, bez logiki - a przecież w momencie śnienia wydawało się, że wszystko ma swoje logiczne uzasadnienie! Mniej więcej właśnie to czuję po przeczytaniu Bezgwiezdnego Morza. W trakcie czytania i tuż po skończeniu książki jeszcze tę historię czułam, ale wiem, że niedługo przestanę i pozostanie w sumie jedynie pozycją na półce książek przeczytanych. Momentami książka potrafiła mnie zachwycić, ale częściej czułam, że wszystkiego jest zbyt - zbyt dużo, zbyt przesadnie opisane, zbyt usilnie tworzone na wielką tajemnicę... Największym, moim zdaniem, rozczarowaniem tej opowieści są postaci. Zachary dostał bardzo fajne tło, wrzucono w niego naprawdę spory potencjał - którego potem nie wykorzystano. Z perspektywy powieści to, kim był, nie miało znaczenia, bo potem zarówno on, jak i w sumie reszta postaci, zostali ograniczeni praktycznie do rekwizytów, dzięki którym można było pouprawiać słowną żonglerkę, stworzyć piękne obrazki bez treści... 6 na 10, bo jednak były - w większości na początku - momenty, gdzie opowieść była naprawdę magiczna. Ale niestety wątpię, by Bezgwiezdne Morze zostało ze mną na dłużej. Może kiedyś do tej książki wrócę, by sprawdzić, czy ponowne czytanie coś zmieni w tym, jak ją odebrałam.