Wspaniały dom wiceprezydenta państwa położonego gdzieś daleko od Europy, wspaniałe przyjęcie i międzynarodowe VIP-y. Wśród nich światowej klasy śpiewaczka – czar i urok, istny szyk i powab, w tle biznesy-interesy. Urokliwy wieczór zamienia się jednak w koszmar – na chatę wpadają terroryści i kończą imprezę. Kilkuset zakładników i tradycyjne żądania.
Mogło być przewspaniale, a wyszło pani Patchett najgorsze z jej powieściowych dzieł (nadal uważam, że „Stan zdumienia” jest powieścią pierwszej klasy). Terroryści zupełnie niewyraziści, bierność świata zewnętrznego – zupełnie nierealna, zachowanie zakładników takie, że na miejscu uzbrojonego po zęby gringo, strzeliłbym sobie w łeb. Akcja (jeśli można ją tak nazwać) wlokła się tak długo, jak długo zakładnicy byli przetrzymywani w domu. Rodzące się uczucia (bo przecież o tym jest ta powieść) wprowadziły jakieś ujmujące urozmaicenie, ale znów były one tak lukrowane, tak zupełnie mdłe i przewidywalne, że miałem wrażenie, że czytam scenariusz jednej z latynoamerykańskich noweli telewizyjnych. Żaden z bohaterów nie „wybijał się” na pierwszy plan, żaden nie wyróżniał na tyle, by go zapamiętać – wszyscy przyjmowali z pokorą ich uwięzienie, a niektórzy nawet z ochotą zajmowali się czyszczeniem toalet, sprzątaniem i gotowaniem. Inni zaś odkrywali w sobie rożnego rodzaju talenta (a to do śpiewu, a to do wielkiej miłości), inni tylko śpiewali i byli piękni. Byli też tacy, którzy okazywali się kobietami, ale nie chcę n...