Tak więc, Szanowny Czytelniku, trzymasz w ręku kolejny tom prześmiewczej, pełnej bolesnej kpiny twórczości Konstantego Ildefonsa, który zawsze – na równi z liryką (zwłaszcza w latach przedwojennych) – był pochłonięty wszystkim, co działo się wokół: nieśmiertelnością polskich kłótni, dominacją kleru, głupotą wysokich urzędników państwowych i rozrastającej się biurokracji, bezrobociem wśród młodych, niechęci do myślących inaczej i w inny sposób żyjących, do przekonania, że tylko Prawdziwi Polacy mają prawo decydować o losie ludzie mieszkających w naszym kraju, do nadmiaru bogoojczyźnianych nut za nadto obecnych w codzienności; do panoszenia się grafomaństwa urastającego do rangi WIELKIEJ TWÓRCZOŚCI; do rozdawnictwa nagród nie wiadomo komu, nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo za co (to on przecież, peta o imieniu Ildefons, w jednej z wileńskich audycji radiowych powołał do życia Związek Zawodowy Laureatów Polskich!); do pustosłowia dyskusji, słowem do tysięcy polskich spraw, uwierających nas jak przyciasne buty. I to dodajmy, od dziesięcioleci mamy tak właśnie szyte buty – nie na miarę i przez kiepskich szewców! „Ten tom to Gałczyńskie arcydzieła satyry politycznej, społecznej, obyczajowej, pod którymi Polacy żyjący w dwudziestym pierwszym stuleciu podpisują się obiema rękami. Bo one opowiadają o nas i o naszej współczesności, choć miały dotyczyć jedynie przeszłości.” Z Posłowia Kiry Gałczyńskiej.