Kiedy pada nazwisko Stanleya Kubricka, to najczęściej myślimy o jego kultowej ekranizacji „Odysei Kosmicznej” właśnie, dzieła trudnego, złożonego, lecz z pewnością wiekopomnego, drobiazgowo dopracowanego. W sumie, czy „ekranizacja” jest w ogóle dobrym słowem? Ciekawi fakt, iż scenariusz powstawał w tym czasie, co powieść, jako zespolenie dwóch genialnych umysłów. I tutaj pojawia się konflikt, od lat dzielący fanów szeroko pojętej kultury. Co „starzeje się” lepiej? Film czy książka? Nie zamierzam odpowiadać na takie pytania, z konkretnego powodu — obie opcje są równie znakomite, choć przeznaczone dla różnych odbiorców. Historie są bardzo podobne, zmieniają się szczegóły. Strasznie trudno je rozdzielić, owszem. Powieść jest mniej rozwlekła, wszystko napisano jaśniej, a jednocześnie rzucono na pewne kwestie więcej światła. Dlatego zostawmy Kubricka, uwagę poświęćmy tylko Clarke’owi.
Przyznam, daleko mi do bycia wielką miłośniczką science-fiction, lecz Clarke trochę (albo bardzo, zobaczymy) zmienił moje upodobania. On i jego bohaterowie, charyzmatyczni, ambitni, próbujący walczyć z tym, co nieuniknione, przerażająco obce. Cóż, chciałabym móc przeczytać tę książkę znowu po raz pierwszy, unikatowe przeżycie. Na szczęście, czekają mnie kolejne tomy. Oto gwiezdne wojaże, poprzez przestrzeń i czas. Oby trwały długo, długo, a z drugiej strony, jak oderwać się od lektury?