Avatar @Robwier

@Robwier

12 obserwujących.
Kanapowicz od 3 lat. Ostatnio tutaj 4 dni temu.
Napisz wiadomość
Obserwuj
12 obserwujących.
Kanapowicz od 3 lat. Ostatnio tutaj 4 dni temu.

Blog

czwartek, 8 czerwca 2023

Kto się lubi, ...

Patrząc na to zdjęcie - mało kto (chyba) powiedziałby, że te psiaki łączy prawdziwa nić sympatii... Choć w przypadku osobnika po prawej - to może i coś więcej🙄.  Bo suczka w typie husky to po prostu jego "dama nr1"...😉😁

niedziela, 4 czerwca 2023

Dzień przed dwucyfrówką...

Niby wiek to tylko jakaś liczba, ale... Gdy jutro stuknie dyszka, warto przemyśleć niektóre sprawy...😉😁

czwartek, 1 czerwca 2023

Najlepszy kumpel ...

Pies jest (ponoć) najlepszym przyjacielem człowieka. A psa chyba...jeż. No, przynajmniej mojego...😉😄

środa, 31 maja 2023

Nieoczekiwane, działkowe przyjaźnie ...

Nieodgadnione są niektóre przyjaźnie ... 

Bezwzględny, działkowy "ochroniarz" i mała ptaszyna, która zawieruszyła się (chyba świeżo po wykluciu) na "jego" terenie...

niedziela, 21 maja 2023

Krótkie (?) opowiadanie, cz.2

  W bliźniaczym pomieszczeniu obok też rozbrzmiał podobny dźwięk. Zebrane tam postacie najpierw powoli, lecz z czasem coraz raźniej - zaczęły przemieszczać się w stronę rozsuwanej właśnie ściany. I ustawiać w kolejce po ostatni, przed weryfikacją na arenie - posiłek.

 Qav nie spieszył się zbytnio. Beznamiętnie spojrzał na tłoczących się po michę, i pomyślał :

- Większości z nich pewnie już więcej tu nie zobaczę...

 On sam miał ważną sprawę do załatwienia, arena była tylko jednym z etapów większego planu...

Właściwie to nie musiał jeść. Już dawno wyewoluował do takiego stanu, że żadne wzmacniające/regenerujące "posiłki" nie były mu niezbędne do funkcjonowania.

Skomplikowany procesor, wykonany z przeróżnych stopów najznamienitszych metali dostępnych w odległej stąd galaktyce - zapewniał mu tę niezależność. Owinięty bardzo dokładnie żywymi tkankami tak, by praktycznie był nie do wykrycia przez jakiekolwiek zewnętrzne urządzenie. A sterowany myślą, i potrafiący z pozornie zwyczajnego ciała - uczynić najgroźniejszą broń w znanej mu, kosmicznej okolicy.

 Wszystko zaczęło się wieki temu, na planecie zwanej przez miejscowych Faetonem. To tam zespół najlepszych fachowców tworzył sztuczną inteligencję, mającą wzmocnić i tak dość prężną cywilizację.

Lata prób, doświadczeń i udoskonaleń sprawiły, że finalnie powstał on, czyli Qav. Sztuczny twór o wyglądzie przypominającym swych stwórców, ze skomplikowanym, samonapędzającym się procesorem w środku.

 Z biegiem czasu sam nauczył się "poprawiać" swój wygląd, i naprawiać ewentualne, głównie wewnętrzne, usterki. Stał się niemalże maszyną idealną. A wgrany, samouczący się program - nadspodziewanie szybko przekroczył oczekiwania jego twórców.

 Po niecałych 100 latach od pierwszych prób mógł już samodzielnie funkcjonować w każdym praktycznie środowisku. Nie miał wgranej agresji czy "zapędów mocarstwowych", więc raczej nie zagrażał swym stwórcom. Choć w pewnym momencie uzyskania tak zwanej świadomości zdał sobie sprawę, że przerasta ich już praktycznie pod każdym względem.

Dlatego postanowił działać, gdy zaczął się Wielki Kataklizm...

Jego data była znana uczonym od dawna. Wiedzieli, że ich planeta, wraz z całą galaktyką co pewien, cykliczny okres - napotyka w swej kosmicznej wędrówce wyjątkowo nieprzyjazne obszary Wszechświata. Coś w rodzaju "pobojowiska", ze śladami potężnych katastrof z przeszłości. Trudno dziś orzec, czy naturalnych. Ale złowrogie dla żywych organizmów promieniowanie, czy tony przeróżnej wielkości kosmicznego gruzu - nie nastrajały zbyt optymistycznie przed kolejną wizytą na owym obszarze...

Z planety zarządzono więc ewakuację, w różnych kosmicznych kierunkach.

Qav jednak miał zostać, by po przejściu przez "obszar śmierci"- odbudować cywilizację na cyklicznie niszczonej planecie...

 Mając dostęp do wszelkich możliwych danych - nie mógł jednak całkowicie wykluczyć zderzenia Faetona z wielkimi, kosmicznymi bolidami. A następstwem tego typu kolizji mógł być nawet rozpad planety na kilka części...

 Qav nie chciał ryzykować, postanowił zabrać się na jeden z opuszczających Faetona statków. Zrobił to w ostatniej chwili, lecz - niestety - podczas "przepychanki" nie obyło się bez pewnych perturbacji. Które, jak się okazało, i tak były niczym przy zderzeniu się, wkrótce po starcie - z olbrzymim meteorytem. W jego wyniku zginęła załoga i wszyscy pasażerowie. A  uszkodzony statek podryfował w przestrzeń kosmiczną...

 Qav mógł naprawić każde urządzenie, lecz nie był cudotwórcą, i straconego z wycieku paliwa nie potrafił wyczarować. Zrobił więc ze statku coś w rodzaju "kosmicznego żaglowca", i cierpliwie obserwował, dokąd niosą go "gwiezdne wiatry"...

Co jakiś czas napotykał w swej wędrówce planety bądź inne ciała niebieskie, i prześwietlając czy skanując je - zbierał z nich dane. W końcu, po nieskończenie wielu latach " żeglugi w przestworzach" - znalazł miejsce, gdzie mógł się osiedlić.

Planeta była nieduża, zamieszkana przez raczej prymitywne istoty humanoidalne. Qav wylądował na odludziu, by nie wzbudzać zbędnych emocji, po czym ostrożnie zaczął obserwować tubylców. Dokonał kilku fizycznych przeróbek swego wyglądu, by upodobnić się do miejscowych. Po jakimś czasie inicjował niby przypadkowe spotkania, w trakcie których przekazywał stopniowo swe pomysły na różne dziedziny życia. Zasiewał ziarenka pod przyszłą cywilizację...

Obserwował kolejne pokolenia, które wykorzystując jego podpowiedzi - powoli, lecz systematycznie zmieniały obraz całej planety...

Był też świadomy, że co jakiś czas są bacznie obserwowani przez wysłanników innych kosmicznych nacji. Nie ingerował jednak w różne porwania czy uprowadzenia. Na tyle dobrze poznał istoty rozumne ( te zrodzone, a nie stworzone), by doskonale wiedzieć, że nigdy nie zostanie uznany przez nie  za "swego". Ograniczał się więc przeważnie do obserwacji, z rzadka kierując mieszkańców Durd ( bo tak nazywali swoją planetę) na właściwe tory rozwoju...

Tym razem sytuacja była jednak nieco inna. Gdy obcy statek zbliżył si e na tyle blisko, by Qav mógł prześwietlić jego strukturę - przechwycił też pewną rozmowę. A z niej jasno wynikało, że najeźdźcy planują wkrótce inwazję na niektóre "okoliczne" planety. W tym także na tę zamieszkałą przez Qava...

Nie był sentymentalny, lecz w jakimś sensie przyzwyczaił się przez lata do miejsca, gdzie funkcjonował. Na tyle, by je już uważać za "swoje". I nie chciał zamieniać go w wojenne pobojowisko. Bo doskonale zdawał sobie sprawę, że nic dobrego z takiego obrotu spraw nie wyniknie.

Postanowił więc dać złapać się najeźdźcom, i niejako od środka przejrzeć ich zamiary. Po czy zlikwidować łotrów odpowiedzialnych za chęć wprowadzenia w życie tych niecnych planów...

Schwytali go, bo na to pozwolił. Po czym wewnętrznym polem siłowym osłonił swe ciało, by żaden wykrywacz metali nie piszczał w jego pobliżu. I dał się przetransportować do Asgardu...

Tu, po kilku dniach dowiedział się, że za całe przedsięwzięcie odpowiada "sławetny" Loki. I będzie obecny na ceremonii "zaprzysiężenia" nowych wojowników. Qav znał więc już cel swej misji. Zaczynał ustalać plan działania...

cdn.

 

sobota, 20 maja 2023

Krótkie (?) opowiadanie, cz.1

 


 Obudził go chłodny powiew nieco stęchłego powietrza.
- Co u licha ? - pomyślał. Przecież kładąc się spać pozamykał wszystkie okna w mieszkaniu. A przynajmniej tak mu się zdawało.
 Oczywiście - mógł się też pomylić. Czasem jest to możliwe, gdy trochę przesadzisz z alkoholem...
Powoli otworzył oczy, przekręcając się na drugi bok. To z pewnością nie było jego łóżko. Ani jego pokój...
- O, królewicz się budzi - usłyszał kpiący głos z boku. Spojrzał w tę stronę, coraz bardziej zaniepokojony sytuacją.
W półmroku niewiele początkowo mógł dojrzeć. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do słabego oświetlenia - zobaczył niewyraźne kontury siedzących pod ścianą osób...
- Co jest ? - prawie zakrzyknął, na poły zirytowany i coraz bardziej zdumiony.
- Kim jesteście ? - zapytał wręcz oburzony.
- Nie tak ostro, szefuniu. Może najpierw sam się łaskawie przedstawisz ? - usłyszał w odpowiedzi.
 Usiadł i ze zgrozą spostrzegł, że nie obudził się tam, gdzie zasnął. To bez wątpienia nie był jego pokój...
- Panowie, kurwa, nie wiem, co się dzieje. Gdzie jestem ani po co - stwierdził  zrezygnowany. Choć, ku swemu (kolejnemu) zdumieniu - wcale nie czuł się "osłabiony" wczorajszym piciem.
- Dziwne, ale dobre i to, na początek - pomyślał, a głośno powiedział :
- Może mi ktoś wyjaśnić, gdzie jesteśmy ?...
- Gdzieś w Asgardzie zapewne, a dokładniej, jak widzisz, w jakimś lochu - odpowiedział ten, co nazwał go królewiczem. W półmroku wydawał się nieco dziwny, szczególnie jego uszy. Wyglądały na dużo wieksze niz u normalnego człowieka.
- Tłoczą nas tu, od jakiegoś czasu, bo coś ma się wkrótce wydarzyć...
- Ponoć Loki zbiera ekipę wojowników, z którymi chce poskromić okoliczne światy czy planety - powiedział inny, też nieco dziwaczny. Miał niedużą głowę i sporych rozmiarów nos. Drapiąc się po nim pokazał też swój inny atrybut - wielkie dłonie.
- Na razie organizuje nabór, ale pewnie część z tu obecnych i tak odpadnie - dokończył Długonosy.
- Tego Lokiego to nieźle pogięło - kontynuował Wielkouchy.
- Podobno kolejną psotą tak rozgniewał Odyna, że ten go wydziedziczył...
- A teraz wyrodny syn chce odkupić swe grzechy, rzucając do stóp ojca nowe, zdobywane światy. Lecz nie ma własnej armii, więc zbiera towarzycho z różnych miejsc, i spróbuje coś z niego ulepić - do rozmowy niespodziewanie wtrącił się gość o małej głowie i wielkich barach.
- Ta, jebaniutki ma takie zdolności i technologię, że potrafi z innych planet ściągnąć kogo zechce - to znowu rzekł  Długonosy.
- Ale pojedyńczo, więc trochę potrwa, zanim zbierze się pokaźna grupa - zakończył niewesołym tonem...
- A ty kim jesteś, i jak żeś tu trafił ? - Małogłowy zaczepnie zapytał Nowego...
- Panowie, bez takich mi tu - powiedział wezwany do odpowiedzi.
- Owszem, trochę wczoraj wypiłem, ale na Mokotowie. A wy mi tu z jakimś Asgardem wyjeżdżacie...
Kończąc tę wypowiedź rozejrzał się wokół, a widząc na ścianach dziwne, chyba runiczne znaki - był wyraźnie zakłopotany...
- Nowy zawsze zdziwiony - oznajmił z grymasem uśmiechu Długonosy.
- Tam, skąd pochodzisz, musiałeś być nielichym wojakiem. Bo czekali na ciebie z otwarciem areny i rozpoczęciem naboru - dodał.
- Chyba, że ktoś im wypadł, i tego wzięli w zastępstwie, by licznik się zgadzał - zarechotał Wielkouchy.
- Bo każden z nas coś znaczył w swych stronach - Małogłowy nie wytrzymał, i musiał się pochwalić .
- Ja nie miałem sobie równych w walce wręcz, pokonałem wszystkich śmiałków, mających na Planecie Or inne zdanie - dodał z dumą.
- A ten oto wojownik - dodał wskazując na Wielkouchego - był dowódcą oddziałów szybkiego reagowania na Centurii. Sporo krwi przelał, by utrzymywać tam spokój przez lata...
 Powoli ich dziwny wygląd zaczynał się wyjaśniać...
- Zaś kolega po prawej - to o Długonosym - cóż, wystarczyła odpowiednia zapłata, a gotów był zlikwidować niemal każdego. Tak się rozochocił, że na kilku planetach wystawiono listy gończe z jego podobizną. To zaszczyt, siedzieć koło takiej sławy - Małogłowy zakończył swoją prezentację z nieukrywanym sarkazmem...
 Nastąpiła nieco niezręczna, pełna wyczekiwania cisza. Nieoczekiwanie przerwał ją głośny dźwięk czegoś w rodzaju dzwonka.
- Micha - westchnął beznamiętnie jakiś głos w półmroku...
 Wstał, lekko zdezorientowany, i dopiero teraz dokładniej przyjrzał się pomieszczeniu, w którym przebywał. Było wielkości niedużej sali gimnastycznej. Otoczonej ciemnymi, nieprzyjaznymi murami. Z dwoma niewielkimi oknami w pobliżu sufitu, który - na oko - był na wysokości drugiego piętra. Okna uchyliły się nieco, i wyraźnie wystawały z nich jakieś podłużne przedmioty. A po przeciwległej stronie rozsunęła się ściana.
- Podchodzić, łachy, po żarcie - krzyknął jakiś głos, i wszyscy zaczęli iść w tym kierunku. Wszyscy, czyli z pewnością ponad 100 chłopa... Przeróżne sylwetki, na widok niektórych można było dostać gęsiej skórki...
 W końcu, po odstaniu swego w kolejce, wziął miskę z dziwną mazią do ręki. Nie pachniało to źle, choć kolor nieszczególnie zachęcał do posiłku. Powoli wracał na "swoje miejsce"...
- Ej, Świeżak, wziąłeś moją porcję - usłyszał z boku niemiły głos.
Jakiś wielki, niechlujnie wyglądający osiłek patrzył na niego wyzywająco.
- Do ciebie mówię - dodał zbliżając się.
A więc weryfikacja. Obecna praktycznie w każdym miejscu, gdzie tylko jest jakaś hierarchia. Od niej zależy, jak każdy "nowy" będzie postrzegany w najbliższej przyszłości...
- Nie wydaje mi się - odpowiedział mrużąc lekko oczy, i oceniając dystans do agresora.
- Dawaj michę - syknął osiłek, wyciągając długą łapę...
 Błyskawicznie kopnął napastnika w okolice kolana. Ten jednak nie upadł, tylko zgiął się z jękiem, wyciągając coś z kieszeni. Poprawił więc pięścią w głowę, aż byczek przyklęknął...
Niemal w tej samej chwili poczuł piekielny gorąc na prawej dłoni. Z uchylonych okien czymś niemiłym go "połechtali".
- Spokój, panienki, zachować werwę do bitki na arenę - krzyknął jeden ze strażników, których kilku znienacka pojawiło się w pobliżu.
- Jeszcze nie skończyliśmy - mruknął złowieszczo napastliwy osiłek, wstając z obolałego chyba kolana.
- Daj znać, gdzie i kiedy - odpowiedział odważnie, choć działał odruchowo, i był jeszcze w małym szoku po całym zajściu...
Doszedł do materaca, na którym się obudził, i niespiesznie zaczął jeść posiłek.
- Mogłeś stracić życie, ratując wszawe żarcie - celnie zauważył Długonosy.
- Działałem odruchowo, nie lubię przemocy - odpowiedział zgodnie z prawdą.
- Nie lubisz przemocy, powiadasz - Wielkouchy pojawił się znienacka.
- To ciekawe, dlaczego tu wylądowałeś.
- Sam chciałbym wiedzieć. Jeszcze wczoraj nikt mnie nie zaczepiał, ani nie nastawał na moje życie. A teraz siedzę wśród różnych ciemnych typów, czekając na jakąś masakrę - powiedział, przeżuwając powoli "posiłek zwycięzcy".
- Skoro przemoc nie była twą domeną tam, skąd pochodzisz, to masz pewnie jakieś inne atrybuty, które cię tu doprowadziły. Jakaś potężna, wewnętrzna energia, domagająca się uwolnienia ? - Długonosy zaczynał być męczący w swych dociekaniach.
- Panowie, pochodzę z Błękitnej Planety zwanej Ziemią. Byłem zwykłym, niespecjalnie wyróżniającym się człowiekiem. Nie wiem dlaczego siedzę wśród takich gości, jak wy. Owszem, jebnąłem niedawno w brzuch natrętowi, bo się pultał wstawiony, i nie dawał spokojnie przejść chodnikiem... Nawet nie wiem o co mu chodziło, ale wystartował z łapami i pianą na ustach, więc musiałem go uspokoić. Zresztą, pewnie mnie z kimś pomylił. Nie jestem nieustraszonym wojownikiem, jak wy - dodał, lekko wkurzony całą tą sytuacją.
- A co do energii wewnętrznej... - zamilkł, bo nagle doznał olśnienia...
 To przecież w sumie było takie proste. Cały ten Asgard i jego mroczny świat poznawał z Synem. Poprzez komiksy, filmy, internet. A Odyn, Thor, czy nawet Loki to byli ulubieńcy Młodego. Miał ich figurki, sam tworzył historyjki z nimi związane. Było pięknie...
 Właśnie - było. Wszystko zakończyło się w ten wiosenny wieczór, gdy samochodem wracali z jakiegoś sklepu z komiksami. Ledwo ciepły gość, jadący brawurowo swoim dostawczakiem - wjechał w nich centralnie, z pełnym impetem...
Od strony Młodego nie było czego zbierać...
 Sprawca trafił za kratki. Ale tam wieść, że zabił dziecko - nie pozwoliła mu na spokojny żywot. I po kilku tygodniach znaleziono go powieszonego w celi. Nie ustalono, czy sam tego dokonał...
 Syn nie żyje, sprawca martwy - został więc sam z tym całym gównem, zwanym dla niepoznaki psychicznym bałaganem. Bo niby każdy mówił "nie twoja wina", ale przecież ...
 To on powinien chronić Młodego przed złem wszelakim tego świata, ale tego nie zrobił... Tak "niewiele" musiał uczynić, a jednak i go to przerosło...
 I właśnie ta natrętna myśl nie dawała mu spokoju. Powoli, lecz systematycznie wypełniała go negatywna energia, nie mogąca znaleźć ujścia. Niechęć do świata, do życia, do wszystkiego...
 Zmuszał się, by w miarę normalnie (?) funkcjonować. Czasem nawet udawać, że wszystko jest w porządku. Tu coś porobił, tam trochę poćwiczył, i jakoś zabijał ten czas. Niespecjalnie zadowolony, że "coś" ciągle go tu trzyma. Bo i po co ? Ale na rozwiązanie ostateczne też nie chciał (jeszcze ?) się decydować . Gdzieś tam głęboko wewnątrz pobrzmiewały nadal, choć z każdym dniem coraz cichsze słowa, które radośnie i ochoczo powtarzali kiedyś z Synem :
 "Jesteśmy wojownikami. Czasem możemy przegrać, ale sami nigdy się nie poddamy. Nawet wiedząc, że nie zwyciężymy - zawsze podejmiemy walkę w słusznej sprawie. Bo tacy właśnie jesteśmy...".

- Coś może być na rzeczy z tą wewnętrzną energią - dodał po prostu, uważając temat za zakończony. Przynajmnie chwilowo.
- A jeśli nie zechcę walczyć dla chwały Lokiego, to co będzie ? - zapytał w celu podtrzymania rozmowy z nowymi "kumplami".
- Na tej Ziemi, skąd pochodzisz, muszą mieć błędne założenia co do tak zwanej "wolnej woli" - odparł z czymś w rodzaju rozbawionego uśmiechu Długonosy.
- Pozwól więc, że ci wyłożę, jak jest - kontynuował.
- Wolna wola nie istnieje. W całym pieprzonym Kosmosie to silniejszy ustala reguły funkcjonowania. Oczywiście dla niepoznaki daje tym słabszym jakiś tam margines swobody, żeby się wciąż nie buntowali. I niepotrzebnych wojen nie wszczynali, kiedy chwilę błogim spokojem i ilością posiadanych dóbr suweren chce się nacieszyć - zakończył Długonosy.
- A jeśli chodzi o twą niechęć do walki na rozkaz Lokiego, to uwierz, mają sposoby, by cię przekonać - dodał Wielkouchy.
- Najpierw wyrwą ci paznokcie u rąk, potem u nóg. Później wywiercą dziury w zębach. A zważ, że najważniejsze członki wciąż będziesz mieć sprawne. Jeśli nadal nie zechcesz walczyć, to zaczną razić cię prądem. Na to jeszcze nie znalazł się mocny. Jeśli jednak ty takim się okażesz, cóż, ostatecznie pewnie cię zabiją. Zgaduję - Wielkouchy zaśmiał się na koniec, jakby rozmawiali o weekendowym pikniku...
- A jak mamy cię nazywać, Ziemianinie ? - dopytywał Małogłowy.
- Ziemianin będzie ok. A kumple mówili mi Erwu, od inicjalów - odparł niewzruszony. Od dawna nikt tak do niego się nie zwracał...
- Znaliście kogoś z mojej planety ?

 "Mojej planety" - ależ to zabrzmiało...
Od śmierci Syna nie odczuwał większej więzi ze światem, w którym funkcjonował. Nawet niespecjalnie przejmował się tym, że powoli, acz systematycznie, schodzi on na manowce. Niech się pali i wali, jego wszechświat już dawno runął w gruzach...
- Słyszałem kiedyś o wojowniku z twej planety - odpowiedział Małogłowy.
- Korciło mnie, by się z nim zmierzyć, ale jakoś się nie udało. Choć co jakiś czas organizowane są igrzyska wojowników, to z planet takich, jak Ziemia, trzeba  cichaczem porywać delikwentów. Bo tam wiedza o mieszkańcach Kosmosu jest ponoć zakazanym tematem...
- Występuję tu w roli ubogiego krewnego - pomyślał Erwu, a głośno zapytał :
- A kim był ten mocarz, z którym chciałeś się sprawdzić ?
 O swej niewiedzy na temat Kosmosu i jego mieszkańców nawet nie chciał rozprawiać. Czuł się tym lekko zażenowany...
- Zwali go Oyama. Nigdy nie tracił czujności ani ostrych zmysłów, by można go było ot tak porwać. I nie unikał żadnych wyzwań, nawet w postaci dzikich bestii - Małogłowy nieco się rozmarzył, temat wyraźnie mu podpasował...
- No tak, nie tracił czujności, w przeciwieństwie do mnie - pomyślał z rozgoryczeniem Erwu, wspominając litry wlanego wczoraj w siebie piwa. I przeglądania starych komiksów z Odynem i Thorem w rolach głównych. Tych samych, które kiedyś z radością kupował Synowi. A później razem siadali do ich lektury...
 A teraz, jakieś asgardzkie kanalie wychwyciły jego zainteresowanie swym światem, i wykorzystując upojenie alkoholowe - podstępnie ściągnęly do siebie.
 A właściwie z tego, co słyszał, to jedna kanalia. Loki...
 Nigdy specjalnie za nim nie przepadał. Bo to krętacz, intrygant i zło wszelakie. Nie to, co prawy i potężny Odyn. Albo odważny i niepokonany Thor... 
 Loki był inny. Ale to właśnie on zbierał tu zbirów...
 Tak, od jakiegoś czasu niespecjalnie przepadał za życiem. Ale chciał je zakończyć na w miarę własnych zasadach. A nie żeby jakieś "kosmiczne ścierwo", jeszcze z okrzykiem "chwała Lokiemu" do tego - zrobiło to za niego. Bezwiednie zacisnął pięści...

- Śpij dobrze, kochasiu. Ale bądź czujny, bo możesz nie doczekać jutra - usłyszał złowrogi tekst gościa, z którym miał scysję w trakcie wydawania posiłków. Koleś niby przypadkiem przechodził obok, w otoczeniu równie ponurych dwóch typów.
- Jak chcesz, możemy już teraz zacząć zabawę - odparł po prostu, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.
 Zdawał sobie sprawę, że sam przeciw trzem niewiele wskóra, bo nie był pewien zachowania "nowych kumpli". Ale niektóre zaczepki po prostu wymagały odpowiedzi...
- To zapraszam za chwilę pod to okno z lewej - agresywny byczek aż oblizał się na myśl o "świeżej krwi".
- Będę. Nie każ na siebie zbyt długo czekać - odparł Erwu, podnosząc się ze swojego materaca.
 Nikt w najbliższej okolicy nie zwrócił uwagi na tę z pozoru niewinną wymianę uprzejmości. Okoliczni "sąsiedzi" ucinali drzemkę, bądź bezwiednie patrzyli przed siebie. A niektórzy prowadzili coś w rodzaju rozgrzewki przed jutrzejszym sprawdzianem. Kiedy to na arenie, w realnej walce ze zdeterminowanym przeciwnikiem, miało okazać się, kto będzie godzien przywdziać szaty z pięknym, pozłacanym godłem Lokiego...
 A czyje zwłoki rzucą zwierzętom na pożarcie - bo taki los miał spotkać przegranych.
 Jednak, póki co, następny dzień wydawał się "odległym lądem". Bowiem jeszcze dziś była "robota do zrobienia". Erwu zaczął się lekko rozciągać...
- Trzymaj, raczej ci się przyda - Długonosy pchnął coś lśniącego po podłodze. Samoróbka, nieduże, twarde ostrze z mocną rękojeścią.
- Podstawa do przeżycia w miejscach takich, jak to - dodał Wielkouchy, który chyba tylko udawał, że śpi.
- Dzięki - zdawkowo odparł Erwu. Właściwie nie bardzo było o czym gadać.
- Nie jestem żadnym pieprzonym "strażnikiem Kosmosu", ale wiem, co to elementarna uczciwość - rzekł Długonosy.
- Dopilnujemy, żebyś miał uczciwą bitkę, jeden na jednego. Wiedz jednak, że jak pokonasz pierwszego, zostanie jeszcze dwóch do ubicia - dodał Wielkouchy.
- Dokładnie, do ubicia, a nie poszturchania - do rozmowy włączył się Małogłowy, przechadzający się dotąd w "bezpiecznej" odległości.
- Jasne - odparł spokojnym głosem Erwu.
- Ktoś tu po prostu musi zginąć - oni albo ja. Zresztą co za różnica dziś tu, czy jutro ma arenie. Wśród tych wszystkich zabijaków jestem chyba jedyny "bez krwi" na rękach. Jeszcze... Ale w porządku, zagrajmy kartami, które rozdał los. Na karetę asów zresztą przesadnie nie liczyłem - spróbował być dowcipny.
- Omyłkowo chyba cię tu nie ściągnęli. Więc pokaż, dlaczego - Długonosy potwierdził, że mógłby być niezłym trenerem- motywatorem. Na przykład w zawodowym sporcie...

 Po kilku pompkach i przysiadach przez chwilę powalczył z cieniem. Parę kopnięć, ciosów, uników. Przy gwałtownych ruchach poczuł jakieś zwiniątko w kieszeni. Wyjął i rozłożył. 
 Kartka z odręcznym podpisem syna. Nieporadne jeszcze wtedy litery, z najbliższym sercu imieniem. Kacper. Już zapomniał, że od jakiegoś czasu nosił to przy sobie. Dlaczego ? Nie potrafił odpowiedzieć. Nie tylko zresztą na to, ale i na wiele innych pytań także...
- Ej, nie czytamy przed krwawą jatką na śmierć i życie - usłyszał od Długonosego.
- Kto umie, ten czyta - podjął próbę żartu. Choć nie było mu do śmiechu. Zdawał sobie sprawę, że być może zaraz "wszystko" się skończy. I to nie w jakiś fajny, przyjemny sposób. Z drugiej strony doskonale wiedział, że to, co najlepsze - dawno ma za sobą. I lepiej już nie będzie...
 Powoli dochodził do miejsca "schadzki", gdy nagle "znikąd" pojawił się strażnik w ochronnym uniformie.
Ręką skinął w stronę cienia, z którego wynurzył się wysoki bydlak, czyli "partner do tańca śmierci".
- Słuchajcie świry - zaczął mundurowy - Więźniowie są policzeni przed jutrzejszym show, i nikt nie chce ewentualnego dochodzenia, czemu kogoś brakuje. Możecie się lać do nieprzytomności, nawet rżnąć w dupala, ale obaj macie przeżyć. Oddawać ostre przedmioty...
- Świeżak ma farta. Ale zaraz cię zerżnę, a potem urodzisz małe - zarechotał bysior, wyjmując nóż z rękawa,i oddając go strażnikowi.
- Jeb się, zboku. Jesteś gawędziarzem, czy wojownikiem ? - zapytał zaczepnie Erwu, pozbywając się swojej broni.
 Drągal dłużej nie czekał. Ruszył naprzód, próbując powalić ciosami przeciwnika.
 Erwu zdawał sobie sprawę, że jest mniejszy, i w dystansie nie ma większych szans. Musiał więc znaleźć się blisko rywala, by móc go dosięgnąć i trafić. Ofensywa drągala była mu bez wątpienia na rękę. Odchylił się, unikając pięści oponenta, po czym szybko wyprowadził swoje uderzenie. Nie trafił dokładnie w nos czy oko, ale bysior poczuł ten cios. Zatrzymał się w miejscu, potrząsnął głową, i szybko odskoczył, przed "dobitką" Erwu z drugiej ręki.
 Przez chwilę krążyli wokół siebie, próbując trafić z dystansu.
 Erwu był starszy, mniejszy, pewnie też ogólnie trochę słabszy fizycznie, ale nadrabiał taktyką. Widząc, że pięści nie dochodzą do celu, zaczął kopać. Najpierw okolice kolan obu nóg. W końcu, gdy rywal wyraźnie odczuł jedno z uderzeń, zamarkował kolejne kopnięcie w kolano. Ale trafił wyżej, w okolice brzucha. I następny kopniak, już w krocze. Pełną siłą.
 Wielkolud zgiął się w pół, stęknął, i padł na kolana. Jego głowa znalazła się niebezpiecznie blisko stopy Erwu, co ten skrzętnie wykorzystał. Prostym podbiciem trafił w nos klęczącego oponenta...
- Chyba już mu wystarczy ? - zapytał, z trudem jeszcze łapiąc powietrze po niezbyt może długiej, ale intensywnej potyczce.
- Dobra, koniec na dziś. Szykujcie się na jutro, bo to nie będzie zabawa - rzucił strażnik, patrząc z niesmakiem na zakrwawioną twarz pokonanego.
 Erwu był zbyt wycieńczony, by rzucić jakąś błyskotliwą puentą. Po prostu wrócił na miejsce, gdzie mógł się w końcu położyć...

 Przymknął oczy, niemal rozkoszując się chwilowym spokojem wśród nieprzyjaznych, asgardzkich murów.
- Całkiem nieźle, jak na przeciwnika przemocy - zagadnął Długonosy.
- Miałem farta, że gostek jest zadufany w swojej sile i rozmiarze. Doświadczony fajter szybko by znalazł moje słabe strony - odparł Erwu.
- Dużo ich masz ? - dopytywał z zaciekawieniem Długonosy. Rozmowa zaczęła schodzić w niebezpieczną stronę, wszak jutro mogli stanąć naprzeciw siebie...
- Coś by się pewnie znakazło - odparł Erwu, i zmienił temat. - Jak tu trafiłeś ?
- Żadna tajemnica, ale i nie powód do dumy - Długonosy jakby zamyślił się. - Na niektórych planetach mieszkają naprawdę szczwani goście. Zbudowali urządzenia do kontroli umysłów żywych stworzeń. Dopóki to działa na przykład odstraszająco na zwierzynę, to jeszcze pół biedy. Ale zaczęli też doświadczenia na inteligentnych istotach...
- Penetrują przestrzeń Kosmosu, w poszukiwaniu takowych - kontynuował Długonosy. - I wychwytują negatywne częstotliwości. Jeśli zapragniesz kogoś zabić, nieuczciwie zyskać niezasłużoną sławę czy bogactwo, albo będziesz złorzeczył swym pobratymcom - wpadasz w ich sidła. I niewielu potrafi uwolnić się z tej pułapki...
- Ale czyste, prawe i mocne umysły trudno im złamać - Długonosy niepodziewanie okazał się gawędziarzem. - Tego Oyamy, czy księży nauczających w waszych wysokich górach - nie mogli dopaść...
- Mnichów tybetańskich ? - Erwu uniósł brwi. - Ale jak już niby dopadną, to co dalej ?
- Pewnie słyszałeś o tajemniczych zniknięciach czy uprowadzeniach - westchnął Długonosy. - Eksperymentują, częśc wraca z powrotem, ale nie wszyscy...
- A gdy już posiądą odpowiednią wiedzę, mogą na odległość kierować takim delikwentem. A nawet całą grupą... Nie mieliście tam na Ziemi jakichś dziwnych sytuacji czy konfliktów ostatnio ?
- Przedostatnio zresztą też - beznamiętnie odparł Erwu. - Niezłe sukinsyny. To oni cię drapnęli ?
- Nie. Ich technologia jest do zdobycia w niektórych miejscach. Chociaż cena dla większości chętnych jest zaporowa. Ale dla Lokiego nie była - w ostanich słowach Długonosego dało się wyczuć nutkę rozczarowania. - Dzięki czemu możesz w jednym miejscu zebrać to całe szemrane towarzycho - zatoczył reką ruch w kształcie koła.
- Ale uwierz mi - kontynuował- w każdym przypadku delikwent jest sam sobie winien, bo coś jednak zjebał. A w najlepszym przypadku nagromadzenie wewnętrznej, negatywnej energii jest w nim tak duże, że ta musi gdzieś znaleźć ujście. Choćby i na tej arenie Lokiego...
 Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Natłok zdarzeń i informacji trochę oszołomił Erwu. Nigdy by nie przypuszczał, że w tym wieku czeka go jeszcze taka jebana "przygoda"...
- Opowiedz, jak będzie jutro - zapytał, przerywając zastój w rozmowie.
- Z tego, co mówią strażnicy, zacznie się wypuszczaniem po czterech na arenę. Walka gołymi rękami. Po zabiciu czy wyeliminowaniu z bitki w inny sposób konkurenta - ten, który to uczyni dostaje jakąś broń ostrą do dalszej jatki. Nie opłaca się więc stać z boku, nie dając sobie zrobić krzywdy - bo za chwilę mogą otoczyć cię goście z nożami czy maczetami w rękach...Broń ostra jest zarezerwowana tylko dla strażników. Z wchodzącej na arenę czwórki zostaje jeden zwycięzca...A takich pomieszczeń jak nasze jest jeszcze kilka - zakończył Długonosy.
 Zapowiadała się pieprzona, krwawa jatka. Banda świrów na arenie będzie podrzynać sobie gardła ku uciesze oglądających to przedstawienie zwyroli... I jak tu nie wierzyć, że świat jest piękny, a nad wszystkim czuwa dobry, sędziwy staruszek, zwany gdzieniegdzie Bogiem ?...
- Dobra, warto się chyba trochę przespać - zaproponował Erwu, choć nie wydawało mu się, by miał zapaść w zdrowy, kojący sen.
- To bez znaczenia. Rankiem i tak dadzą nam coś na pobudzenie. Zresztą, zanim się tu obudziłes - też pewnie cię czymś nafaszerowali... - Długonosy raczej nie miał co do tego większych wątpliwości.
- To by tłumaczyło brak kaca po wczorajszym piciu - pomyślał Erwu, w końcu zrozumiawszy ów "fenomen". Bo wlał w siebie sporo więcej alkoholu, niż zwykle...

 Właściwie nie pamiętał już, jak to się zaczęło. Na początku siadał po prostu w pokoju Syna, puszczał jakąś nostalgiczną muzykę, i wspominał wspólne chwile, racząc się alkoholem. W niemałych ilościach, ale rzadko do nieprzytomności. Czasem miał wrażenie, że Syn jest tuż obok, i za chwilę go dotknie. A przynajmniej zobaczy. Nic takiego jednak nigdy się nie wydarzyło...
 To wtedy chyba przestał wierzyć, że jest coś "po" tym życiu. Bo więź łącząca go z Synem była naprawdę szczególna. I aż niemożliwe, by skończyła się tak nagle, ulegając całkowicie unicestwieniu...
 A jeśli jednak "coś" tam nawet i było w tych "zaświatach" - to raczej nic dobrego. Bo któż mógłby beznamiętnie patrzeć na bezmiar rozpaczy rodzica po stracie ukochanego dziecka ?...
 Z czasem ten ból się zmieniał. Może łagodniał czy zabliźniał się - był po prostu inny. Ale stale obecny gdzieś obok. Nie do zapomnienia. Na zawsze stał się symbolem tego świata. Parszywego świata...
 Erwu wstał. Rozejrzał się wokół z niesmakiem. Większość delikwentów pokładała się na materacach, których jeszcze sporo wolnych leżało pod jedną ze ścian .
- Przynajmniej na tym ścierwa nie oszczędzają - pomyślał.
 Kto by przypuszczał, że u schyłku życia spotka jeszcze Kosmitów. Choć to złe określenie, bo dla innych tu obecnych - sam był takowym.
 Raczej więc obce, inteligentne rasy z różnych planet. Jednak z tą inteligencją to może też lepiej nie przesadzać. Bo raczej nie ona, a sprawność fizyczna była domeną uwięzionych tu gostków...
 Czyli Wszechświat tętni życiem... Marne to było pocieszenie u kresu drogi...
 Ale może chociaż w końcu spotka się z Synem - jeśli "po tej drugiej stronie" - cokolwiek istnieje...
 Rozmyślania przerwał mu nieprzyjemny, przeciągły dźwięk dzwonka, wciskający się w każdy kąt pomieszczenia. Czas na kolejny posiłek, i zmierzenie się z kolejnym dniem życia. Ostatnim ?...

cdn.

© 2007 - 2024 nakanapie.pl