Pisanie recenzji o kryminałach czy romansach jest proste. Przynajmniej ja tak sądzę. Pisanie recenzji o takich książkach, jak Marty Kwaśnickiej, to już wyższa szkoła, bo sama książka, to ani przyjemny romans, ani kryminał, gdzie szukamy na kartach strony mordercy. Autorka zabrała nas do malowniczej willi, skąd roztacza się magiczny widok, abyśmy uczestniczyli w obiedzie, wydanym przez Annę. Anna i jej mąż Filip. Małżeństwo idealne. Idealnie dobrani, poglądowo i wizualnie. Ona poświęciła swoją karierę dla domu. On pnie się po szczeblach, choć sam ma świadomość, że mógłby więcej.
Anna postanowiła, iż tym razem wprowadzi na salony swoją przyjaciółkę Krystynę, która ma to coś i może towarzystwo to dostrzeże. A zadowolić TO towarzystwo, to nie jest prosta sprawa. Każda z przybyłych osób, została starannie dobrana, aby usiąść przy stole i móc uczestniczyć w rozmowie. Gospodyni ma wszystko zaplanowane w najdrobniejszym szczególe. Tu nie ma miejsca na spontaniczność i jakiekolwiek potknięcie. Tu są tematy odpowiednio dobrane, a jedzenie jest na najwyższym, światowym wręcz poziomie.
Poznajemy każdego z gości. Czy są szczęśliwi, że siedzą razem, zamiast spędzać czas z kimś innym w innym miejscu? Nie, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że oni tu muszą być, gdyż są ze sobą powiązani łańcuchem wzajemnych współzależności. Każdy może od każdego coś załatwić lub dla kogoś coś załatwić. Tu nie ma przyjaźni. Tu są zobowiązania, a w nich na pewno nie ma miejsca na przyjemności.
Krystyna odstaje. Jest taką książkową "sierotką Marysią", która nie powinna się tam była znaleźć, którą przytłacza całe spotkanie, a wymuszone rozmowy przyprawiają ja o lęki.
Poznajemy przemyślenia każdej z person. Ich obawy, lęki. Widzimy, jak bardzo obawiają się tego, iż któregoś dnia mogliby przestać pasować. Ten dzień dla wielu z nich okazałby się katastrofą.
"Koledzy z mniej ważnych szkół, o ile nie byli wielkimi sławami i nie mieli znajomości w stołecznych redakcjach, budzili w profesorach głównych uniwersytetów szacunek zaledwie grzecznościowy. Było to być może poważnie podobne do tego, jakimi kiedyś magnateria obdarzała średnią szlachtę, niby równą stanem, a przecież należącą do innego świata i nieposiadającą ani odrobiny przywilejów, którymi cieszyli się magnaci. Względy okazywane hreczkosiejowi przez wielmożę były odruchem, konsekwencją prawa, ale nie stało za nimi przekonanie o rzeczywistej równości".
Książka jest ciężka w odbiorze, choć czyta się ją nad wyraz lekko. Wiele refleksji i wiele przemyśleń pojawia się tak i w trakcie, jak i po przeczytaniu całości. Nie ma tu czułości, uśmiechów, spontaniczności. Wszystko jest dobrze wystudiowaną pozą, jak figura na obrazie, na którą słońce pada zawsze pod odpowiednim kątem.
Tu jest szarość i smutek wynikający z ciasnoty, która pozornie otwiera im cały świat.