Powrót do książki mistrza science-fiction napisanej w 1971. Oto w swojej kolejnej podróży Ijon Tichy udaje się na tytułowy kongres futurologiczny odbywający się w Costaricanie, fikcyjnym państwie w Ameryce Środkowej. Od razu zaczyna być trochę wesoło i trochę strasznie, oto plan obrad jest następujący: „punkt pierwszy dotyczył katastrofy urbanistycznej świata, drugi – ekologicznej, trzeci – atmosferycznej, czwarty – energetycznej, piąty – żywnościowej, po czym miała nastąpić przerwa. Katastrofy technologiczną, militarystyczną i polityczną przeniesiono na dzień następny razem z wolnymi wnioskami.” Jakoś to wszystko brzmi niepokojąco aktualnie...
A cały pomysł książki jest taki, że w niedalekiej przyszłości na potęgę rządy stosują halucynogeny, zmieniające percepcję rzeczywistości i pozwalające łatwiej panować nad poddanymi. I tak, gdy Costaricaną wstrząsają demonstracje, rząd traktuje manifestantów bembami, czyli „Bombami Miłości Bliźniego”, które sprawiają, że ludzie miłują wszystkich dookoła. Gdy przez pomyłkę zbembardowane zostają `siły porządku', to, jak mówi Tichy: „Na moich oczach policjanci, zdarłszy maski z twarzy, zalewając się gorącymi łzami skruchy, na kolanach błagali demonstrantów o wybaczenie, wtykali im siłą swe solidne pałki, dopraszając się możliwie tęgiego bicia; a po dalszym bembardowaniu, kiedy stężenie aerozolu wzrosło jeszcze bardziej, rzucali się jeden przez drugiego, aby pieścić i miłować każdego, kto się tylko nawinął.”
A potem już nie jest tak wesoło, raczej mrocznie, bo stosowanie halucynogenów przybiera skalę masową: ludzka percepcja zostaje masowo zaburzona, wszyscy wierzą, że sprawy mają się dobrze, a w rzeczywistości całkiem źle. Ale lepiej utrzymywać społeczeństwo w błogiej niewiedzy, bo gdyby poznali prawdę toby jej nie znieśli.
Poruszająca jest scena gdy Tichy uwalniając się od halucynogenów, zaczyna widzieć rzeczy takimi jakie są, ale musi to robić stopniowo, po trochu, bo zbyt szybkie schodzenie w niższe kręgi piekła może być zbyt dużym szokiem.
Wszystko to podane, jak to u Lema, brawurowo i z wielkim poczuciem humoru, ale nie można się zwieść lekkością narracji: stawia mistrz ważne pytania o naszą przyszłość, pisze o tendencji, jakże powszechnej, ucieczki od szarej rzeczywistości w lepsze światy czy to za pomocą halucynogenów czy innych środków; jakoś mi się rzecz cała kojarzy z wielką popularnością gier wideo, a już do drzwi puka wirtualna rzeczywistość...
Trochę nuży słowotwórstwo mistrza, produkuje on nowe wyrazy z szybkością karabinu maszynowego, to już kolejna jego książka pełna neologizmów, ciekawym ile ich stworzył we wszystkich swoich utworach, to musi iść w setki jeśli nie w tysiące. Często miałem wrażenie, że tworzenie nowych słów staje się popisywaniem, sztuką dla sztuki.
Rzecz cała jest wciąż mocno aktualna, słuchałem audiobooka w znakomitym wykonaniu Adama Ferencego z wielką przyjemnością.