„Istnieją plotki, ale cóż, od tego żadne środowisko nie jest wolne, i istnieje piekło, które pojawia się pewnego dnia w samym środku wioski i rozpala wielkie ognisko nienawiści, łączącą wszystkich łączy równie silnie, jak i niemoc…”.
Nie każdy z okazji dni świątecznych, mimo iż same święta może kochać miłością prawdziwą i niezmienną, uwielbia stroić swój dom. Niektórym wystarczy ładnie ubrana choinka, wieniec na drzwiach lub ledowe małe ozdoby na półce. Są jednak ludzie, którzy lubują się w przepychu lub chcą zabłyszczeć nie tylko w przenośni. Pewnie każdy mniej więcej kojarzy film W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju ze zwariowaną rodziną Griswoldów lub Wesołych Świąt z Danny DeVito, w których bohaterowie ozdabiają calutki dom wraz z podjazdem milionem lampek, postaciami bałwanków, reniferów i Mikołajów. To może przyprawić o zawrót głowy, palpitację serca lub odruch wymiotny najbliższych sąsiadów, ale to nic w porównaniu z tym, co wymyślili Halinka i Wiesław Kumorkowie w miejscowości Potwornice ściągając jeszcze przy okazji na głowę mieszkańców tłumy turystów...
Potwornice – mała mieścinka, która miała być oazą spokoju, ale nie było jej to dane przez działania małżeństwa Kumorków, które chciałoby, aby ich wioska się wyróżniała i świeciła bardziej niż Las Vegas w nocy. Dlatego dekorowali swój dom w sposób niewyobrażalny. Oni zarabiali na tłumach turystów, którzy chcieli świetlne atrakcje zobaczyć, a mieszkańcy marzyli jeszcze przed świętami, by jak najszybciej się one skończyły i by umilkły ryki kolęd z porozwieszanych głośników. Wszystko się zmienia po pasterce w momencie, w którym Kumorek odkrywa w swoim rozświetlonym ogródku zwłoki…
Ktoś zatracił się w ferworze świątecznych przygotowań?
Ktoś chciał popsuć wspaniałe dekoracje i położyć kres oświetleniowej turystyce?
Para policjantów rozpoczyna śledztwo. Czy zakończy się ono sukcesem?
Świąteczna atmosfera, upierdliwi sąsiedzi, mieszkańcy wioski mający swoje tajemnice i grzeszki, z którymi nie chcą się zbyt chętnie publicznie podzielić, pomyłka goniąca pomyłkę, zadziorne babcie, trup przebrany za kukłę Mikołaja – słowem – zapowiadała się idealna rozrywka na długie zimowe wieczory. A jakie były moje odczucia? Otóż Iwona Banach jest bardzo specyficzną Autorką. Jej książki są zabawne, często prześmiewcze, cyniczne, uszczypliwie komentujące otaczającą nas rzeczywistość, poruszające trudne i ważne społeczne tematy, przy czym to wszystko odbywa się cały czas na granicy między abstrakcją, czarnym humorem i ogromnym absurdem. Są osoby, które jej książek nie trawią, ale ja lubię Autorkę, choć z żalem muszę przyznać, że tym razem z książką było mi nie po drodze. Nawet bardzo. Mimo świątecznej otoczki treść mnie bardziej drażniła, niż bawiła. Czasem wiało nie śniegiem, a nudą. Bohaterowie mnie do siebie nie przekonali, a jedynie wzbudzali irytację. Opisy i dywagacje na różne tematy niemiłosiernie się dłużyły i czasami wydawały się zbędne. W pewnym momencie poczułam przesyt – zbyt wiele było chaosu w wydarzeniach, co zniechęcało do dalszej lektury. Nawet dobrze już znając i lubiąc styl Autorki, miejscami poziom absurdu mnie nieprzyjemnie zaskakiwał. Wiele sytuacji było opisanych już ze sporą przesadą.
Jedyne co uratowało lekturę to sama zagadka kryminalna. Była ciekawa i dość zaskakująca.
Podsumowując, Mord w Las Vegas nie zostanie na długo w mojej pamięci i niestety mimo całkiem przyjemnego początku to jedna z gorszych książek, jakie ostatnio czytałam.
Lekturą po prostu się zmęczyłam, a przecież nie o to w czytaniu chodzi.