„A pomiędzy ich trasami on — zagubiony w mgławicy zapomnienia, niezdolny, by się wyrwać z własnego koszmaru, zdecydowany, by walczyć aż do końca”
W dwa tysiące ósmym roku znika Julie — siedemnastolatka z małego miasteczka. Jej ojciec — porucznik żandarmerii, zrobi wszystko, by odnaleźć swoją córkę. Podążając różnymi tropami, ląduje w hotelu Falaise. Melduje się w pokoju dwadzieścia dziewięć, aby przejrzeć spis gości. W środku nocy budzi go deszcz martwych ptaków. Sytuacja wydaje się tym dziwniejsza, że teraz znajduje się w pokoju numer siedem i jest rok dwa tysiące dwudziesty.
Porwanie dziecka to chyba jeden z najbardziej rozrywających serce momentów w życiu rodzica. Ta niepewność, z którą budzisz się i zasypiasz co dnia. Poczucie beznadziei i niemoc towarzyszą ci każdego dnia. Strach zatyka ci gardło, miotasz się od ściany do ściany, od drzwi do drzwi. Zrobisz wszystko, aby znaleźć swoje dziecko.
Takich emocji oczekiwałam, gdy siadałam do „Zdarzyło się dwa razy”. Czytałam mnóstwo świetnych opinii, więc moje oczekiwania był naprawdę wysokie. Początek zapowiadał się intrygująco. Główny bohater zasypia i budzi się dwadzieścia lat później. Nie wie, co się dzieje. Chce odnaleźć córkę. Jest zrozpaczony, bo minęło 12 lat od zaginięcia jego córki. Czuć było jego rozpacz i dezorientację. Natomiast potem jakoś to wszystko opadło.
Przez większość książki nie czułam nic. No może poza chęcią odłożenia książki na bok i odpuszczenia. Jednak była to książka ze współpracy z wydawnictwem, więc czytałam dalej, licząc na te obiecane emocje i plot twisty. Nie doczekałam się ich za bardzo.
Co do obiecanych plot twistów to faktycznie pojawiły się na koniec, ale według mnie nie spełniły swojej funkcji. Były nużące i, mimo że zmieniły całe postrzeganie książki, to nie dostarczyły mi żadnych emocji. Jak byłam znużona, tak pozostałam do samego końca książki. Momentami faktycznie zaczynałam się wkręcać w całą historię. Jednak nie na tyle, żeby autor już do końca utrzymał moje zainteresowanie. Nawet wątek Polski nie wzbudził we mnie emocji.
Gabriel był jednym z najbardziej irytujących głównych bohaterów w całej książce. Przewracałam oczami, kiedy ciągle rozczulał się nad sobą. Rozumiem, że porwanie dziecka to wielka strata. Jednak jego emocje były sztuczne. Nie czułam jego rozpaczy ani bólu. Ogólnie bohaterowie, którzy się tutaj pojawiają, nie wzbudzili mojej sympatii. Byli płascy i puści. Nie czułam z nimi żadnej więzi. Nie mogłam wejść w tę historię i zanurzyć się tak jakbym chciała.
Połowa książki była dość przegadana. Gabriel i Paul podejmowali dziwne i niezrozumiałe dla mnie decyzje. Gabriel nie mógł się zdecydować czy jest zrozpaczonym ojcem zaginionej nastolatki, żandarmem czy mięśniakiem, który rozwali świat na kawałki, aby odzyskać córkę. Jego zachowanie mnie irytowało.
Co do zakończenia to nie powiem Wam zbyt wiele, żeby nie spojlerować. Jednak według mnie wyszło mdłe i przekombinowane. Na sam koniec zaczęło dziać się tak wiele, że powstał totalny chaos. Nie wiem, czy to był celowy zabieg, czy autor za bardzo przekombinował, ale mam wrażenie, że chciał pozamykać wszystkie wątki w jak najkrótszym czasie.
Podsumowując, książka zupełnie nie trafiła w mój gust. Całość była mdła i przegadana, a końcówka przekombinowana. Nie wiem, czy przeczytam „Manuskrypt niedokończony". Może kiedyś dam autorowi drugą szansę.