Niestety, "Pachinko" nie zapisze się w mej pamięci jako lektura godna polecenia, choć wyjątkowa pod względem poruszanego tematu (chyba na naszym rynku wydawniczym nie istnieje druga o podobnej tematyce). Momentami mnie usypiała; monotonny sposób prowadzenia narracji, wiele zdarzeń opisywana po łebkach, byle dalej z akcją. Trudno ujmować się za którąkolwiek z postaci, bo są tak nieznacząco zarysowane, bez pasji, bez determinacji, jakby stanowili jedynie dekorację. Tło wydarzeń najlepiej poznajemy z rozmów, czasem przytoczenia jakiegoś szczególnego momentu.
Na początku Hansu przybliża nieliczne fakty związane z toczącymi się wydarzeniami między Koreą a Japonią, a potem działaniami wojenno-obronnymi w obliczu II wojny, pokonaniem Japończyków przez siły amerykańskie i wszelkie konotacje w Kraju kwitnącej Wiśni dotyczące obcych.
Zamiast z bliska przedstawić sytuację, w jaki sposób są traktowani Koreańczycy po wojnie na terenach Japonii, Autorka wciąż tylko powtarza, że obcy nie są poważani przez tubylców. Są traktowani jak uchodźcy, ludzie drugiej kategorii, tyle sobie jesteśmy w stanie wyobrazić. Jednak nie po to czytam opowieść spisaną przez Koreankę, żeby domyślać się realiów, jakie doświadczył Jej naród, gdy byłam mocno zainteresowana zgłębieniem akurat tej części historii Dalekiego Wschodu.
Brak mi również w opowieści ciągłości w dokładnym ukazaniu losów trzech pokoleń spisanych jak prawdziwa saga, a nie rwących się w dowolnym miejscu historii dotyczącej poszczególnej postaci. Najpierw mamy koreańską wioskę rybacką i rodzinę, w której pojawi się młoda kobieta, żona ich syna. Wydając na świat córkę, tracąc męża i jego rodziców samotnie zmaga się z życiem. Potem Autorka powiedzie nas nieco barwniejszą drogą, jaką przebywa Sunja z mężem do Osaki, gdzie zaczyna się niełatwe życie Koreańczyków na obcej ziemi. Chwila skupienia uwagi na ich życiu, by zaraz potem oddać pole synom - Noa i Mozasu. Następnie na scenę wkracza Salomon, syn Mozasu. A reszta ginie w tle, gdzieś tam jeszcze w trakcie pojawiają się osoby żyjące ze starszego pokolenia, co nie oddaje tradycji harmonijnego życia wielopokoleniowego. Czyżby dla Koreańczyków nie miało żadnego znaczenia pielęgnowanie przeszłości, tradycji, szczególnie w obcym kraju? Nie wiem. W Chinach czy Japonii tego okresu ludzie żyli stadnie, mniej istotne, że na małych przestrzeniach, ważne że blisko dając sobie wsparcie. Ale dopuszczam możliwość, iż w przypadku Koreańczyków jest taka odmienność.
Nie sądzę, aby w tym wypadku zawiodło tłumaczenie, bo to ewidentnie kwestia budowania i postaci, i relacji między nimi, a przede wszystkim formy spisywania wydarzeń. Trochę kronikarskie, poszarpane. Dające ogólny zarys bez wchodzenia w kolejne warstwy, czy to w odniesieniu do strony moralnej, czy też motywów działania. Jednak najbardziej w całej historii oprócz mocniej zarysowanego podłoża kulturalno-społecznego, podkreślenia jak zdominowany naród czuje się na terenie okupanta, zabrakło mi emocji. Nie egzaltacji bohaterek, nie romantycznych gestów ze strony mężczyzn, ale tych prawdziwych, wywodzących się z kultury Azjatów. Pierwszy raz miałam do czynienia z powieścią, która sięgała obrazu Korei z początków XX wieku, więc nastawiłam się na nieznany mi dotąd obyczajowy wachlarz cech Koreanek i Koreańczyków zanim doszło do podziału ich narodu. Chciałam przyjrzeć się przemianom, jakim poddawany jest jeden naród azjatycki przez inny, kulturowo dość bliski. Niestety. Ani przybliżonego obrazu, jak mogły wyglądać wsie, tereny upraw, czy miejskie zagospodarowanie, ani konkretnych zachowań antykoreańskich. Za to nie szczędzi się nam sucho zdawanych krótkich opisów dotyczących, mniej więcej, bieżącej sytuacji w życiu bohaterów, bo nawet jeśli ktoś umarł, to go nie ma i koniec historii. Tak samo zresztą potraktowane zostają wszelkie elementy fabuły. A beznamiętnie prowadzona narracja zaważy na odbiorze konstrukcji wydarzeń i wynudzi przeogromnie.
Historia, mimo iż prowadzona linearnie to skonstruowana jest skokowo na zasadzie krótkich wzmianek, opisie pojedynczych zdarzeń, mniej lub bardziej oddających charakter ludzi i miejsc. Chociaż z tymi miejscami bym nie przesadzała, bo czy znajdowałam się wraz z bohaterami w Osace, w Tokio, czy Jokohamie było bez różnicy. Do tego skaczemy sobie, co 2-5 lat na osi czasu i przyglądamy się - bywało, że - mało istotnym wydarzeniom z życia bohaterów. Nie buduje to pełnego obrazu ani ich samych, ani nie pokazuje więzi między nimi. Prowadzenie wydarzeń w ten sposób nie przemawia do moich potrzeb zgłębiania tematu emigrantów z terenu Japonii w trudnym okresie lat zaraz po II wojnie światowej i przez następne dziesięciolecia. Czuję się oszukana treścią "Pachinko", tak ze względu na podejście historyczno-kulturowe, jak i opowieść o rodzinie.