Ojej, jak mnie ta książka zmęczyła – to pierwsze, co przychodzi mi na myśl, gdy pomyślę o „Przeprowadzkach” autorstwa Joli Czemiel. Książeczka to niewielka, gdyż ma około stu pięćdziesięciu stron i w publikacji użyty został naprawdę duży font (co z kolei powoduje znaczące problemy przy składzie, i to niestety widać), więc teoretycznie lektura powinna zająć jeden wieczór, ale przeczytanie „Przeprowadzek” zajęło mi znacznie, znacznie dłużej. Nie była ona w stanie utrzymać mojej uwagi na więcej niż kilka minut, skutkiem czego nie potrafiłam przeczytać więcej niż kilku stron, po czym zwyczajnie znudzona i nieusatysfakcjonowana odkładałam „Przeprowadzki” na później, by wszystko przy okazji owego „później” zacząć od nowa i powtórzyć błędne koło.
Ale, ach, jak ta książka mnie zachęciła swoim opisem: „Tajemnicze zaginięcie, Hades, skrzypce, stare walizki, prywatny detektyw, narkotyki oraz zwykła kawiarnia, która okazuje się być czymś zupełnie innym. Takie są karty, którymi gra się w wymyślną grę […]. Gra ma to do siebie, że czytelnik zawsze w niej wygrywa”. Musicie przyznać, że brzmi to wszystko zachęcająco. I to nie jest tak, że tego w książce nie ma, otóż przeciwnie – wszystko to dostajemy, tylko podane to zostało w jakiś mdły sposób, który zupełnie nie przypadł mi do gustu. O pomieszaniu narracji nie wspominając.
Faktycznie mamy dwoje głównych bohaterów, Lenę i Patryka, którzy z pozoru są udanym małżeństwem, parą idealną, której zazdroszczą wszyscy. Kobieta jednak czuje, że dusi się w związku, ma dość wypełniania schematu, ale ma też dość tajemnic i niedomówień, biernego trwania, zwyczajnej egzystencji. Wszystko jest w porządku do czasu, gdy kobieta znika bez żadnego wyjaśnienia. Zabiera ze sobą dwie walizki. Znika najpierw z życia Patryka, a potem ze świata. Oczywiście pojawia się tutaj wątek mitycznej pary – Orfeusza i Eurydyki – których nasi bohaterowie mają być uwspółcześnieniem. Ten koncept akurat na plus. Realizacja trochę gorsza.
Dodatnio ocenić mogę także problemy z dopasowaniem książki do określonego gatunku. Publikacji, które nie dają się skategoryzować, wrzucić do jednego gatunkowego worka w dwudziestym pierwszym wieku powstaje całkiem sporo (co sprawia, że mam dodatkowe tematy do nauki na zajęcia z teorii literatury, wielkie dzięki), lecz nie zawsze wychodzi do książce na dobre. Tutaj mamy do czynienia po części z kryminałem, po części z obyczajówką, po części z surrealistyczną opowieść, przetkaną nićmi oniryzmu, a po części – jak powiedziałam wyżej – z wariacją mitu o Eurydyce i Orfeuszu. Czy wychodzi to „Przeprowadzkom” na dobre? Cóż, tak, gdyby tylko – i powracam do clou całej sprawy – było to wszystko zaprezentowane w inny sposób.
Widziałam dość sporo pozytywnych opinii o tej książce, właściwie prawie wszystkie. Czy mogę krytykować książkę, która każdemu się podoba? Pewnie, że mogę, ba, nawet powinnam. Ile ludzi, tyle opinii, a czytelnicy mają prawo poznać różne zdania. Oto przecież chodzi w recenzjach. Tak więc: doceniam jeśli komuś publikacja się podobała, mnie ona nie potrafiła zachwycić i przekonać do siebie.
PS Książka stanowi idealne ćwiczenie do wyłapywania błędów, gdyż liczba zarówno błędów korektorskich, jak i błędów składu, jest zaskakująco wysoka, zwłaszcza biorąc pod uwagę niewielką objętość pozycji. Szukanie błędów było największą atrakcją.