Do czytania „Zaginionej księgarni” podeszłam z pewną rezerwą. Po pierwsze nie przepadam za magią w powieściach – na szczęście było jej tutaj malutko, po drugie nie lubię, gdy ktoś przychodzi do mnie i usilnie próbuje mnie przekonać, że to książka dla mnie. Mój gust czytelniczy bywa kapryśny i zmienny jak pogoda, poza tym to ja chcę o nim decydować. Jakoś tak jednak wyszło, że ostatecznie przeczytałam powieść Evie Woods. Historia podobała mi się, ale ogromnego zachwytu nie ma. „Zaginiona księgarnia” ma swoje momenty dobre i złe. Do zalet na pewno zaliczę książki, które na kartach mocno zaznaczają swoją obecność, a poszukiwania rękopisu drugiej powieści Emily Brontë są niczym najlepsza przyprawa w serwowanym w ekskluzywnym lokalu daniu. Jednak to nie ten rękopis dominuje w powieści, a szkoda, bo chętnie przeczytałabym o nim więcej, pomimo iż wiemy, że raczej na pewno nie istnieje. Ale od czego wyobraźnia pisarzy?
Chociaż nie przepadam za narracją pierwszoosobową, w tym przypadku prowadzona przez trójkę bohaterów: Opalinę, Marthę i Henrye’go nie przeszkadzała mi, a nawet pozwoliła lepiej zrozumieć motywy postępowania bohaterów. „Zaginiona księgarnia” to powieść, którą czyta się jak… otwartą księgę. Niemal wszystko jest w niej wytłumaczone, wielu rozstrzygnięć można się dość szybko domyślić, czytelnik nie musi się zbytnio trudzić, by odkryć tajemnice. Główni bohaterowie są mniej lub bardziej przekonywujący. Martha troszkę denerwuje swoim postępowaniem, Henry wydaje się zbyt flegmatyczny i nie wiem czy tak słabo opisano moment, w którym się w sobie zakochują, czy zwyczajnie go przeoczyłam. W obu postaciach zabrakło mi nieco ikry, zdecydowania i odwagi. Opalina to ich przeciwieństwo – kobieta zdecydowana, która wie, czego chce i potrafi walczyć, choć życie mocno ją doświadczyło. Najbardziej podobał mi się właśnie jej wątek, a motyw zakładu psychiatrycznego i ostatnia rozmowa z Lindonem to najmocniejsze punkty w powieści. Madame Bowden to bohaterka drugoplanowa, która snuje się w powieści jak duch i trochę słabo została skonstruowana, mam wręcz wrażenie, że jej nieobecność w ogóle nie zaszkodziłaby powieści. A księgarnia? Również przecież bohaterka. Trudno mi to napisać, ale w moim odczuciu przez większość powieści była bardzo zaginiona, ożywała jedynie wówczas, gdy wkraczała do niej Opalina, która jak już napisałam wcześniej, jest najmocniejszym punktem w powieści.
W którymś momencie Evie Woods użyła sformułowania, że po przodkach dziedziczymy nie tylko geny, ale i wspomnienia. Odkrywanie tych ostatnich prowadzi nad do poznania rodzinnych tajemnic, do zrozumienia tego, co do tej pory wydawało się niejasne. Martha odkryła i zrozumiała, ale gdyby autorka włożyła w jej losy więcej emocji, wyszłaby naprawdę dobra książka. Tymczasem dostajemy nierówną historię, której najjaśniejszymi punktami są Opalina oraz wątki zakładu psychiatrycznego i przemocy w rodzinie.
„Zaginiona księgarnia” nie sprawiła, że zniechęciłam się do Evie Woods, ale z zainteresowaniem sięgnę po kolejną jej powieść, jeśli zostanie przetłumaczona na język polski. Klimat, jaki stworzyła autorka zauroczył mnie, dlatego mam nadzieję, że w kolejnych powieściach Evie Woods udało się wykorzystać potencjał, jaki drzemie w jej sposobie pisania.