Młody człowiek rozmawiał z księdzem.
- Proszę księdza, ja nie wiem, jak to można pójść do klasztoru! Młode, ładne dziewczyny idą do zakonu marnują sobie życie! Na dyskotekę nie pójdą, miniówki nie założą, nie mają żadnej rozrywki! I co będą robić? Siedzieć w celi? Zero wolności! Jak można całe życie spędzić za kratami?
- Wolność dla każdego jest po innej stronie krat.
To zdanie dało mi do myślenia.
Dlaczego ja nie poszłabym do klasztoru? Tak naprawdę obawiam się, że nie jest to zbyt wzniosły powód. Przeciwnie, bardzo prozaiczny: wykończyłabym się tam nerwowo.
Sześć kobiet, o których pisze Karnezis, nie miało wątpliwości, gdzie jest ich wolność. A może i miało, ale po takim a nie innym obrocie spraw wylądowały w hiszpańskim klasztorze Matki Bożej Miłosierdzia. Co prawda, nie wszystkimi kierowało czyste pragnienie służby Bogu, ale nie było tego widać. Przynajmniej w większości. Prawdziwe oblicza sióstr oglądają światło dzienne dopiero po tym, kiedy u progu znajdują niemowlę. Zdania są podzielone. Matka przełożona uznaje to za niebiański znak od Boga, istny cud i wymodloną okazję do zadośćuczynienia, a siostra Ana widzi w dziecku szatana, który klasztorowi tylko szkodzi. Biskup, będący też stałym spowiednikiem sióstr, nie protestuje i chłopiec zostaje. Powietrze przesiąknięte nienawiścią, żądzą zemsty i skrywanymi nie do końca starannie sekretami najwyraźniej nie przeszkadza mu w oddychaniu. W końcu okazuje się, że ci wszyscy świątobliwi ludzie pod sutanną czy habitem mają serce gęsto podziurawione grzechami, których rzadko dopuszcza się nawet przeciętny katolik. Kartki lepią się od intryg, trucizny, dziewiczej krwi, hostii konsekrowanej przez zakonnicę i pachnącej terpentyny.
Książka jest niesamowita. Wiedziałam o tym po przeczytaniu pierwszej strony i nie zdążyłam zapomnieć do końca ostatniej. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Pierwszym, co miałam ochotę napisać, było wielkie ŁAŁ/WOW, ale nie do końca wiedziałam, czy zastosować oryginalną pisownię, czy spolszczoną. Fabuła jest niezwykła. Z każdą stroną czytelnik dowiaduje się, że na sto procent nie chce przerwać czytania i zjeść kolacji. Tajemniczość towarzyszy każdemu rozdziałowi, każdej postaci i każdemu miejscu w klasztorze.
Bardzo podobało mi się to, co autor zrobił z postaciami. O jednych pisał więcej, o innych strasznie dużo, a o jeszcze innych ledwie wspominał. W trakcie czytania nie miałam jednak uczucia niedosytu ani broń Boże przesytu informacji. Jedynym, co mnie jeszcze nurtuje, to pobudki wstąpienia do zakonu czterech sióstr, bo Karnezis opisał tylko dwie. Ale to dotarło do mnie dopiero po zakończeniu jakże nietuzinkowej lektury.
Jedynym minusem, który jednak nijak się ma do całości (arcy)dzieła, była interpunkcja. Tam, gdzie czasami nawet fachowcom zdarza się przegapić przecinek, ten dumnie się prężył, a w miejscu, w którym o jego postawieniu wie średnio uzdolniona młodzież gimnazjalna, zabrakło go.
Książka jest tak nieprzeciętna, bo Karnezis pisał w niej o czymś tajemniczym. O rzeczach, o których nikomu się nawet nie śni. Poruszał tematy tabu, ukazywał przeszłość osób, które często traktowane są jak bogowie. Czasem dotykał swym bezwzględnie lekkim piórem spraw tak osobistych i kontrowersyjnych, że aż nieprzyzwoitych. I chwała mu za to.